Pochodzę z województwa lubelskiego, chociaż urodziłem się na Pomorzu - w Lęborku. Od 3 roku życia mieszkałem we R., na styku Polski, Ukrainy i Białorusi. W 1999 roku przeprowadziłem się do O. na studia. Tutaj skończyłem studia, znalazłem pracę, założyłem rodzinę, tutaj się mój syn urodził. Moja pierwsza praca była w organizacji pozarządowej - od 2005 r. staż i nieprzerwanie do tej pory. Pracuję głównie w organizacjach pozarządowych, ewentualnie prowadzę własny biznes. Współprowadzę. W organizacjach jestem księgowym. Zajmuję się administracją finansową, pisaniem projektów, rozliczaniem, całą działką finansową. Zatrudnienie jest stabilne, ale niestabilne są zarobki. Specyfika pracy w NGOsach – raz jest dobrze, raz jest kiepsko. W 2004 roku to było 800-900 zł netto. Teraz jest nieźle, bo jestem zatrudniony w spółdzielni. To moja pierwsza w życiu umowa o pracę. Spółdzielnia płaci mi pełny ZUS, a z dwóch robót dostaję ok. 2 000 zł netto. W kolejnych miesiącach nie wiem jak będzie, bo jedne projekty się kończą, drugie się zaczynają. Moje wynagrodzenie jest mocno labilne. Od 2013 r. z dwóch prac moje wynagrodzenie nie spadło poniżej 1000 zł. W listopadzie 2014 roku otworzyliśmy własny biznes. Byłem szefem kuchni w wegańskiej restauracji. Nie wiem jak to godziłem. Do tego w styczniu 2013 r. zostałem ojcem, więc trzeba było wygospodarować jakiś czas na bycie ojcem. W restauracji pracowałem od 6:00 do 12:00, potem szybko ogarniałem księgowość, po czym wymienialiśmy się z żoną przy synu. W organizacjach cały czas jestem zatrudniony na umowach zlecenia. Nie miało to dla mnie znaczenia. Skadki na ubezpieczenie emerytalne mam płacone. Nie mam stażu pracy. Musiałbym dociągnąć do 65 lat, żeby dostać emeryturę. Od zlecenia i tak mam płacone pełne składki, więc mój kapitał cały czas rośnie. W niektórych miesiącach mam 1 500 zł brutto przez pół roku, potem przez miesiąc - dwa mam mniej, ale później przez kolejne pół roku mam 2 000 zł brutto. Raz jest mniej, raz jest więcej. Możliwe, że nazbierałoby się na zasiłek dla bezrobotnych w razie konieczności rejestracji w urzędzie pracy.
Mam 39 lat. Nie mam takiego poczucia, że funkcjonuję niestabilnie. Moje potrzeby dostosowuję do moich zasobów. Staram się nie żyć ponad stan. Co prawda nie mam za bardzo oszczędności, bo pomagam mojemu starszemu bratu finansowo. Gdybym nie musiał mu pomagać, byłbym w stanie nawet jakieś oszczędności wygenerować.
Pierwszy kredyt - na 25 000 zł - zaciągnęliśmy prawie po roku na doposażenie restauracji. Na start żona dostała 40 000 zł dofinansowania i to nam wystarczyło. To była dotacja z projektu unijnego na aktywizację kobiet wchodzących na rynek pracy. Plus była możliwość rozliczenia dotacji kwotami brutto i mieliśmy jeszcze prawo odliczyć VAT, czyli ten VAT do nas wrócił. Tyle tylko, że kasa ze zwrotu VAT musiała być przeznaczona na dalszy rozwój firmy. I tak było. Od samego początku zatrudnialiśmy 2 osoby, a w szczycie nawet 4 osoby na pełny etat, plus nas dwoje i 2-3 osoby na ułamek etatu, tj.: przychodziły po 3-4 godziny dziennie. Były miesiące, gdzie mieliśmy plecy i miesiące, w których była górka finansowa. W sumie to się jakoś bilansowało. Prowadziliśmy biznes do grudnia 2018 r. Cały czas byłem zaangażowany przez 4-5 godz. dziennie, czasami mniej, czasami więcej. Sprzedaliśmy restaurację, bo trafił się bardzo dobry kupiec, który dał nam cenę powyżej wartości rynkowej. Druga taka oferta mogłaby się nie trafić. Szczególnie, że wiedzieliśmy, że będziemy się angażować w spółdzielnię. Prowadzenie dwóch biznesów naraz byłoby trochę trudne. W połowie 2018 r zaciągnęliśmy kredyt na kupno działki z domem. Kasa ze sprzedaży restauracji poszła na spłatę tego kredytu. Jeszcze go spłacamy. Nie wiem dokładnie ile. Trzeba by żony spytać. Żona spłaca kredyt, a ja utrzymuję dom. Płacę za rachunki, za wynajem mieszkania. Miesięcznie mamy ok. 1 000 – 1 100 zł kosztów stałych, bo bardzo mało płacimy za wynajem. Czyli z całego mojego wynagrodzenia utrzymuję rodzinę. Wynajęliśmy mieszkanie w maju 2012 r. i wtedy kosztowało 600 zł plus drobne opłaty. Było prawie do generalnego remontu. Od tego czasu nie podniesiono nam czynszu. Wzrastają tylko opłaty niezależne od wynajmującego: woda, gaz. Mieszkanie jest w ścisłym centrum. Mamy ogrzewanie gazowe.
Nie mam za bardzo porównania, ale uważam, że wszystkie moje obowiązki nie wpływają za bardzo na wychowanie dziecka. Szczególnie, że pracujemy razem z żoną. To nie jest taki model jak w innych rodzinach, że ojca nie ma cały dzień w domu, bo musi pracować; że widujemy się tylko wieczorem i czasami w weekendy. My spędzamy ze sobą dużo czasu. Syn jest często z nami w pracy. Co prawda ogląda coś w telefonie albo bawi się gierkami, ale jestem przy nim fizycznie. Może w każdym momencie przyjść, przytulić się, pogadać. To są trochę plusy i trochę minusy, bo czasami muszę się zająć innymi rzeczami. Zazwyczaj weekendy spędzamy razem. Od czasu do czasu pomagają nam dziadkowie: albo jedni albo drudzy. Nie ma z tym problemu. Mam ten komfort, że zawsze mogę liczyć na rodziców.
Syn od września idzie do zerówki, ale w systemie Montessori to jest pierwsza klasa. To jest tak zrobione, żeby pasowało do reformy szkolnictwa. W Montessori dzieciaki zaczynają edukację szkolną w wieku 6 lat, ale nie mogą tego nazwać pierwszą klasą, bo wtedy dzieciaki musiałyby mieć specjalną opinię od psychologa, że mogą już iść do szkoły. Oficjalnie to jest oddział przedszkolny zerowy, ale programowo zaczynają już edukację szkolną. Nie było problemu z przedszkolem. Na początku zapisaliśmy syna do zwykłego oddziału, a potem okazało się, że mogą go przenieść do oddziału Montessori - w ramach tego samego przedszkola. Wiedziałem co to jest za system. Poza tym córka mojego przyjaciela chodzi tam i on polecał. W dużym skrócie: w tym systemie nauczyciel zwraca dużą uwagę na predyspozycje dziecka i stara się go rozwijać w tym kierunku. Syn będzie chodził do publicznej szkoły w systemie Montessori. Są dwie publiczne szkoły Montessori w Polsce: w O. i w Krakowie. Obawiam się, że nie byłoby nas stać na czesne w prywatnej szkole. Syn dostał się bez żadnego problemu, więc musiał mieć bardzo dobrą opinię z przedszkola, do którego chodzi teraz. W tym systemie edukacja szkolna trwa 9 lat, razem z zerówką. Nie mamy w związku z tym dodatkowych kosztów, większych niż w tradycyjnej publicznej szkole.
Korzystałem z podstawowej opieki zdrowotnej. Dwa razy miałem poważniejszy zabieg - zawsze publicznie. Nigdy zbyt długo nie oczekiwałem na wizytę. Byłem przyjęty z dnia na dzień do specjalisty. Badania też raczej robili mi od ręki. Dwukrotnie syn był w szpitalu i też opieka była na całkiem niezłym poziomie. Trzeba było się przespać na bardzo niewygodnym krzesełku na sali, ale nie robili problemów, żeby rodzic został z dzieckiem na cały dzień. Chciałbym, żeby lekarze zarabiali więcej. Wtedy lekarze nie musieliby dorabiać prywatnie i w innych klinikach To wymusza bieda zarobków państwowych. Mój brat stryjeczny jest lekarzem ginekologiem - syna widzi w sobotę i w niedzielę, bo cały tydzień pracuje poza miejscem zamieszkania. Raz skorzystałem z prywatnej opieki zdrowotnej, z inicjatywy matki, lata temu, bo umówiła wizytę dla brata, ale on nie mógł być, więc ja poszedłem na jego miejsce.
Byłem zarejestrowany w urzędzie pracy, bo chciałem dostać staż finansowany przez urząd chwilę po ukończeniu studiów, żeby pracować w organizacji. Dostałem 1 000 zł na dziecko i potem przez rok miałem dodatek pielęgnacyjny w wysokości ok. 100 zł miesięcznie. Od lipca będziemy dostawać 500 plus na syna. Nie wpływa to na nasz budżet tak bardzo. Chcę te pieniądze odkładać na subkoncie i przeznaczyć je na potrzeby i dalszy rozwój syna. W tym momencie nie byłbym w stanie założyć takiego funduszu w podobnej wysokości, tylko na poziomie ok. 150-200 zł.
Jestem agnostykiem, czyli de facto mam to w dupie. Tak jak powiedział Bertrand Russell: jak teista mówi „Bóg jest”, ateista: „Boga nie ma”, tak agnostyk mówi: „A ja mam to w dupie”. Nie dokonałem apostazji. Nie jest mi to potrzebne, nie jest dla mnie istotne. Rodzice starali się mnie wychować w duchu katolicyzmu, a matka nadal próbuje. Poglądy takie nabyłem w wieku 15 lat i jestem im wierny. Uważam siebie za radykalnego demokratę i anarchistę. W wieku 15 lat fascynowałem się historią XIX i XX wieku. Moi koledzy szli w kierunku nacjonalizmu, a mnie jarały idee wolnościowe. Potem doszła muzyka, kontrkultura punkowa i tak się potoczyło. Na szereg kwestii mam zupełnie inny pogląd niż większość społeczeństwa. Jestem osobą bardziej otwartą i tolerancyjną. Ważniejsze są dla mnie sprawy socjalne, międzyludzkie, dobrobyt społeczny niż własne bogacenie się. Dużo rzeczy mnie irytuje. Szczególnie w dzisiejszych czasach irytuje mnie dominująca rola kościoła katolickiego w Polsce; że ich narracja jest narzucana, ich wartości. Denerwuje mnie pozorny wzrost sił skrajnie prawicowych, chociaż uważam to za problem dużo nadmuchany w Polsce. W rzeczywistości te środowiska są mniej liczne i mniej oddziałujące niż chce się je przedstawiać. Media głównego nurtu i środowiska liberalne straszą ONR (przyp.: Obóz Narodowo - Radykalny) i Młodzieżą Wszechpolską, gdzie aktywnych członków jest mniej niż 10 000. W społeczeństwie, gdzie żyje nas 35 mln to promil promila. Te środowiska mają wsparcie w środowiskach kibicowskich, ale te są bardzo labilne i powierzchowne. Dzisiaj popierają prawicę, ale za 2-3 lata stadiony będą mocno lewicowe. Nie jest tak, że kibice są zawsze po prawej stronie, a nie po lewej. Kibice Polonii Warszawa i St. Pauli też są w Polsce obecni. Jest kupa ludzi chodzących regularnie na mecze, ale mających poglądy lewicowe. Ci najbardziej skrajni są najbradziej głośni i głównie ich widać. Jest ich garstka, ale że to oni kręcą oprawami meczu, przyjmuje się, że to pogląd całego stadionu, co nie jest prawdą. Nie można powiedzieć, że przez grupkę 10-15 kiboli powiązanych z neofaszystami, wszyscy kibole są neonazistami. Na przykładzie kibiców Lecha Poznań: oni włączyli się bardzo przeciw ACTA, a w Poznaniu to wszystko kręciło środowisko związane z ultralewackim Rozbratem. Jest silna narracja źle pojętego patriotyzmu, ale nie widzę w tym mocnego zagrożenia, że nagle odrodzi się w Polsce ruch faszystowski czy nazistowski. Oczywiście wychodzę z założenia, że jeśli w Polsce jest jeden faszysta, to jest o tego jednego za dużo. Niestety zawsze będą ludzie, których będą pociągały te idee, tak samo jak innych będą pociągały idee wolnościowe czy anarchistyczne.
Anarchizm to dla mnie jak najmniej współpracy z państwem i jak najwięcej tworzenia ruchów oddolnych, wywalczanie sobie jak najwięcej własnej przestrzeni; przez działalność pozarządową mocno niehierarchiczną, nieustrukturyzowaną, jak food not bombs czy tworzenie niezależnych przestrzeni, gdzie może toczyć się życie społeczne, jak Rozbrat w Poznaniu lub Tektura w Lublinie. Wiem, że to totalna utopia, że obalimy kiedyś państwo, ale chodzi o to, żeby wywalczyć sobie jak najwięcej przestrzeni do działań. Środowiska wolnościowe robią dobrą robotę w działalności społeczno – politycznej, czyli jakieś akcje lokatorskie, pomocowe, np.: wspieranie w walce o lepsze warunki pracy, tworzenie związków zawodowych, społecznych przedsiębiorstw, które próbują zawalczyć o miejsce na wolnym rynku. Nie głosuję w wyborach, ale w następnych prawdopodobnie się złamię i zagłosuję. Chciałbym, żeby był złamany duopol władzy PO-PIS i zamierzam głosować na Partię Razem, czyli lewicową. W niektórych rzeczach jest mi blisko do nich, w niektórych nie. Mimo to uważam, że warto na nich głosować. W dziedzinie pomocy społecznej, socjalnej, podejścia ekologicznego i do sytuacji międzynarodowej jest mi bliski. Chodzi o nurt pacyfistyczny – ograniczenie finansowania misji zagranicznych polskiego wojska, np.: Irak, Afganistan, gdzie nie było nam to potrzebne. Nie jest tak, że jedna partia jest tylko dobra albo tylko zła. Niektóre pomysły PIS są dobre i warte kontynuowania, np.: 500 plus. To jest jedyny dobry program społeczny, reszta programów niby prospołecznych to faktycznie buble albo nie są w ogóle realizowane. Program Mieszkanie plus to paradoks, gdzie za brak opłaty czynszowej można być od razu wyrzuconym z mieszkania. W przypadku 500 plus wprowadziłbym na pewno kryterium dochodowe. Nie na wydumanym poziomie 800 zł – 1 000 zł, tylko osoby z dochodem powyżej 2 000 – 2 500 zł nie dostawałyby 500 plus. Zupełnie nie umiem się ustawić na dychotomii lewica- prawica, bo ona odeszła do lamusa i nijak się nie da. Wszystkie internetowe kompasy polityczne piszą, że byłbym idealnym wyborcą korwinistów, narodowców i innych, np.: jestem za obniżeniem podatku dochodowego i podatków od prowadzenia małych działalności, za totalnym uproszczeniem, żeby nie tworzyć biurokracji, ale też jestem za utworzeniem kilku progów podatkowych: 10, 18, 32, 40, żeby wszyscy się dokładali w miarę swoich możliwości. Dla niektórych 18% to jest bardzo dużo podatku, a dla innych 32% to bardzo mało.
Wiosna nie jest partią lewicową, tylko liberalną. Aksjologicznie jest lewicowa, ale gospodarczo jest mocno liberalna. SLD ciężko nazwać partią lewicową. Oni są lewicą tylko z nazwy. Głównym punktem programowym Wiosny jest walka o prawa osób LGBT. To ważne, ale nie najważniejsze. Polska potrzebuje rozwiązania innych problemów, trzeba ustalić hierarchię wartości. Dla mnie ważniejsza jest walka z wykluczeniem społecznym, szczególnie ludzi na wschodzie Polski. PIS dobrze odczytało czego ludzie potrzebują w pasie wschodnim, dlatego utrzymuje się tam tak wysokie poparcie. 500 plus dużo dało, teraz PIS zapowiada, że będzie starało się walczyć z wykluczeniem komunikacyjnym. Szczególnie na wschodzie widać, że to dla ludzi duży problem. Nie mają jak dojechać do większego miasta oddalonego o 10-15 km, nie posiadając własnego samochodu. Miasteczka takie jak Włodawa czy Łańcut wyludniają się i zostają sami starzy ludzie, bo te miasteczka są dla młodych ludzi zupełnie nieatrakcyjne.
Największym problemem w Polsce są problemy ekologiczne i ochrony przyrody. Rząd w żaden sposób nie stara się walczyć z problemem globalnego ocieplenia, który dotyka nas coraz mocniej i wymaga radykalnych zmian globalnie. Nie ma choćby lokalnych programów walki ze smogiem, który dusi każde miasto w Polsce. Te problemy są zupełnie pomijane, tylko gdzieś tam na samym końcu się o nich wspomina. Chodzi o realne programy, a nie wydumane jak Wiosny, że do 2030 roku zamkniemy wszystkie kopalnie i elektrownie węglowe. To jest jakaś fantazja.
Problemy społeczne są marginalizowane. Są pokazywane jako hamulcowy rozwoju Polski, tak jak ekologia. Rozwój miasta to jak największa ilość bloków, zalewanie betonem i walka z zielenią, tworzenie nowych miejsc parkingowych i szerszych ulic, ale to w praktyce zwijanie miasta. Jak na przykładzie Lublina, racje ludzi z pieniędzmi są ważniejsze niż tych, którzy chcą, żeby to miasto nadawało się do życia, żeby nas nie dusił smog, żeby transport był w dużej mierze publiczny, a nie oparty na prywatnym samochodzie, żeby miasto było zielone, w miarę czyste, i żeby było w miarę zdrowe powietrze. Ludzie w Polsce nie rozumieją pewnych problemów. Cały czas globalne ocieplenie jest przedstawiane jako wymysł grupy naukowców, nie do końca potwierdzony i prawdziwy. Czy to dotyczy Polski? Fajnie, że będzie globalne ocieplenie, bo będzie gorące lato. Jak kiedyś się wypowiedział Roman Giertych, że on jest za globalnym ociepleniem, bo w Polsce będą rosły cytryny. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że kryzys migracyjny też jest poniekąd spowodowany globalnym ociepleniem. Tereny w Afryce coraz bardziej pustynnieją. Ludziom brakuje środków, żeby tam żyć i ciągną do zachodniej Europy. Ludzie często nie widzą pewnych powiązań. Ale też nikt nie stara się w prosty, przejrzysty sposób im tego wytłumaczyć: że to co robimy w Polsce, ma wpływ globalny.