Wyspiański “Macierzyństwo”
Koszty życia i bycia pracującą matką w Polsce
Mam prawie 36 lat. Jestem mamą dwójki dzieci. Prowadzę działalność gospodarczą z przymusu, nie z wyboru, ponieważ pracuję w szkole językowej, która nie zatrudnia na etat, tylko wymaga albo innego zatrudnienia albo samozatrudnienia z uwagi na koszty pracownicze. To jest trudne dla pracowników, bo całe koszty ZUSu spadają nam na głowę. Zarabiamy od października do czerwca, czyli na cały okres wakcyjny musimy odłożyć sobie pieniądze, żeby przetrwać.
Ja akurat jestem w takiej sytuacji, że mam kredyt na mieszkanie, a ZUS i podatek też nie jest niski niestety. Kredyt wynosi co miesiąc 1 300 zł, plus ok. 1 300 ZUS i ok. 800 zł – podatek. Nie mówiąc już o czynszu za mieszkanie i dodatkowych opłatach różnych. Miesięcznie mam około 4000 zł stałych kosztów miesięcznie. Koszty gazu dzielimy z małżonkiem, ale ponieważ mieszkanie jest na mnie, więc ja ponoszę koszty mieszkania. On oczywiście dokłada się do życia, do zakupów i spraw bieżących. A i jeszcze ubezpieczenie na samochód. Także kosztów jest sporo. Myślę, że nie zarabiam mało, ale tak w przeliczeniu na wszystkie miesiące w roku, to nie jest super pensja, biorąc też pod uwagę nakład pracy.
Praca, poza byciem aktywną w godzinach pracy, wymaga ode mnie bardzo dużo przygotowań. W momencie, w którym pojawiły się dzieci, to robi się kłopotliwe. Często zarywam noce, często jestem niewyspana. Odkąd starszy syn poszedł do przedszkola, a nie było jeszcze córki, to było prostsze, bo miałam przedpołudnia dla siebie. W tym roku, kiedy córka skończy osiem miesięcy, wracam do pracy z myślą o tym, żeby odłożyć pieniądze. Teraz mam zasiłek macierzyński - ok. 7 000 zł miesięcznie. Wtedy była taka możliwość, że można było zapłacić jedną wysoką i od razu wchodziło się na ten próg wysokiej wypłaty. Bez tego wysokiego zasiłku nie wiem czy zdecydowałabym się na drugie dziecko. Mimo tego, że mam poczucie stabilnej sytuacji finansowej, koszty są gigantyczne. Mąż rozwija swoją firmę i ma duże nakłady finansowe. To sprawia, że nie odkładamy dużo w trakcie roku. Cały czas w coś inwestujemy, on uzbraja swoją firmę. Często było tak, że musiałam sobie dodawać grupy. Pracowałam w szkole z 6 grupami, a potem okazywało się, że ledwo łączy nam się budżet, więc dołożyłam sobie dwie grupy. Miałam osiem grup w skrajnym czasie. To było bardzo duże obciążenie. Wtedy w ogóle nie miałam czasu dla siebie, bo i weekendy i przedpołudnia i czas po pracy do 21:00 poświęcałam wyłącznie na pracę.
Teraz teoretycznie jestem na urlopie macierzyńskim, który nie ma z urlopem nic wspólnego, bo piorę, sprzątam, organizuję wszystko co można zorganizować. Chociaż ostatnio postawiłam się i raz na dwa tygodnie przychodzi do nas pani, która pomaga mi sprzątać, bo nie ogarniam góry prania. Pozwalam sobie na taki luksus. Mąż opiekuje się dziećmi wtedy kiedy może, np.: rano przed pracą, jeśli idzie na późniejszą godzinę, to przejmuje córkę, żebym mogła odespać. W nocy ja ją karmię i budzę się do niej. On codziennie odwozi syna do przedszkola. Kiedy wcześniej kończy też odbiera go z przedszkola. Doraźnie pomaga nam moja mama, jeśli jest taka potrzeba. Wcześniej pomagała nam regularnie: przychodziłą dwa razy w tygodniu i opiekowała się dzieckiem. Na razie system pracy popołudniowej jest dla mnie idealny. Mogę być z dzieckiem rano i spędzam z nim czas, a po południu już ktoś możę się dziećmi zająć. Bardzo zależało mi na tym, żeby nie oddawać dzieci pod opiekę osobom trzecim – nianiom, bo znam przypadki totalnych wtop, jeśli chodzi o opiekunki. To jest dla mnie zbyt istotny temat, żeby tak po prostu oddać dziecko komuś obcemu. Dlatego ten system pracy mi odpowiada. Problem zacznie się teraz, gdy syn pójdzie do przedszkola, ja będę już aktywna zawodowo. W tamtym roku byłam na zwolnieniu w trakcie roku, a w tym syn pójdzie rano do przedszkola, ja być może będę go odbierała, żeby spędzić z nim chwilę. Po czym będę jechała do szkoły i wracała późnym wieczorem, żeby położyć córkę spać. I w tym momencie praktycznie nie widuję się z własnym synem. Na szczęście mam teraz możliwość pracować z czterema grupami, czyli tak jakby na pół etatu, więc będę wcześniej kończyła. Ale kiedy ta praca zrobi się pełnoetatowa, będzie duży problem. Mam mnóstwo hobby, których na razie nie realizuję ze względu na dzieci, ale nie mam też z tego powodu żalu, bo są najważniejsze dla mnie i marzyłam o nich całe życie. Aczkolwiek mam wielokrotnie poczucie wypalenia macierzyńskiego i mimo tego, że mąż współuczestniczy – nie chcę używać słowa pomaga – on uczestniczy w wychowaniu dzieci, jednak 90% obowiązków spada na mnie. Z własnego wyboru karmię piersią, bo miałam zagrożoną laktację, a wywalczyłam ją ponownie świadomie. Córka jest taką osobą, kóra wymaga mamy. I kiedy zostaje z kimś na dłużej niż godzinę, to jest histeria. Siłą rzeczy jestem z nią non stop. Po czterech miesiącach to zaczyna być trochę męczące.
Praca, pasja, zasiłki
Marzy mi się wypad ze znajomymi nad jezioro czy na narty bez poczucia winy czy też powrót do biegania. Raz byłam nawet biegać. Po czym okazało się, że córka zachorowała i obie trafiłyśmy do szpitala – ja wycieńczona, ona wycieńczona. Nie miałam siły na bieganie. Bieganie może być o 21, kiedy dziecko już zaśnie, co nie jest do końca komfortowe. Teraz jest widno, ale zdarzyło mi się biegać po 22. Czuję lęk jako kobieta, czuję się zagrożona, biegnąc wieczorem ulicą. Słyszałam historie z Polski. Osobiście nie miałam takiej sytuacji, żeby ktoś mnie gonił albo nastraszył, ale to jest taka asekuracja z mojej strony. Takie uczucuie jako kobiecie mi towarzyszy. Wolę biegać w dzień, a nie w nocy. Po 8 miesiącach wracam do pracy głównie z powodów finansowych, żeby trochę odłożyć i żeby później było nam łatwiej.
Poza zasiłkiem macierzyńskim, raz korzystałam ze wsparcia państwa. Byłam przez chwilę zarejestrowana jako osoba bezrobotna w chwili mojego zawrotu życiowego. Po tym jak rozstałam się z ówczesnm partnerem, wróciłam z Katowic, gdzie miałam cudowną pracę, w której łączyłam anglistykę i psychologię. Straciłam wszelkie źródła dochodu. Przestałam też być wtedy ubezpieczona. Dlatego zarejestrowałam się jako bezrobotna. Nie należał mi się zasiłek. Potem zatrudniłam się w prywatnym przedszkolu, gdzie pracowałam przedpołudniami, a popołudniami - w szkole językowej. Wtedy nie musiałam prowadzić działalności gospodarczej. To było idealne, ale nie w momencie, gdy ma się rodzinę, bo wtedy nie było mnie w domu od 8:00-21:00. Funkcjonowałam tak przez 4 lata - jeszcze przed mężem i dziećmi. Dzięki temu zdobyłam zdolność kredytową i kupiłam mieszkanie, wyremontowałam je, zdobyłam doświadczenie zawodowe. Zrobiłam wtedy różne kursy, m.in. kurs trenerski. Mam większą samoświadomość, na pewno kontakty rozległe i praktykę zawodową. Te cztery lata harówy dały mi też takie poczucie, że jak się dobrze zorganizuję, to mogę dużo z siebie wycisnąć. Miałam taki jeden bardzo aktywny rok. Poza tym, że rano pracowałam w przedszkolu, popołudniami - w szkole językowej, dawałam korepetycje. Co drugi weekend miałam zjazdy w szkole trenerów organizacji pozarządowych. A w maju koleżanka zapytała czy nie chciałabym pomóc jej w organizacji parady Schumana w Warszawie z okazji oobchodów przystąpienia do Unii Europejskiej. Miałam tylko prowadzić warsztaty dla grupy z Turcji, po czym okazało się, że jeszcze robię tłumaczenie i tysiąc innych rzeczy. Wtedy to już naprawdę nie spałam w ogóle. Przypłaciłam to zdrowiem, bo miałam stan przedzawałowy. Trafiłam do szpitala. Na szczęście wtedy byłam u rodziców, a nie sama. To był taki sygnał od organizmu, że to tyle jeśli chodzi o aktywność i zmęczenie. Miałam wrzucić na luz, ale nie wyszło. Zabrała mnie karetka i byłam na SOR (przyp.: Szpitalny Oddział Ratunkowy). Miałam EKG, badania krwi. Spędziłam noc w szpitalu, ale nie stwierdzono zawału i na drugi dzień wypisano mnie do domu z zaleceniem oszczędzania się. Potem miałam założony holter. Był mega śmierdzący, po osobie, która go dopiero zdjęła i nie zmieniono pasków. Gdy przyjechałam go zdjąć okazało się, że coś nie zadziałało w trakcie odczytu i całe badanie wzięło w łeb. Panie nie mogły go odczytać. Potem okazało się, że wszystko zostało skasowane bezpowrotnie, ponieważ kadra zgrywająca nie była przygotowana. Pani pytała mnie jak coś zrobić. Jak chciałam ponownie zrobić badanie, trzeba było czekać kolejne dwa miesiące, bo holter był już zarezerwowany dla kolejnej osoby.
Po ostatnim porodzie miałam zapalenie piersi, które nie było odpowiednio prowadzone. Moja ginekolog doradziła mi wyciskanie mleka na siłę. To było już w stanie ostrym. Najpierw nie dobrano mi antybiotyku, bo był za słaby. Trzy razy odnawiał się stan zapalny. W trzeciej fazie było na tyle źle, że w piersi pojawił się gronkowiec, który doprowadził do ropnia piersi. Do tego doprowadziły też chyba złe rady lekarzy, którzy podali mi oksytocynę przez nos, żeby zwiększyć produkcję mleka i zalecili gorący prysznic z wyciskaniem mleka na siłę z piersi. Najpierw odciągano ropę z piersi, twierdząc, że nie trzeba będzie robić nacięcia. Te działania trwały tydzień. Potem było lepiej, ale pani profesor stwierdziła, że jednak trzeba naciąć tę pierś. Położyła mnie do szpitala z założeniem, że natnie pierś, oczyści ją i będę mogła wrócić do karmienia. Już przed zabiegiem sugerowano, żebym zaprzestała laktację i zaproponowano mi lek, kórego skutki uboczne to np.: udar mózgu, zawał serca, padaczka. Zaczęłam go brać w szpitalu. Pielęgniarki nie ogarniały czy leki zostały mi podane czy nie. Tak naprawdę sama musiałam kontrolować jakie leki, w jakiej dawce dostaję. Chirurg, który miał nacinać pierś, zapytał czy chciałabym karmić. Na co odpowiedziałam, że jeśli daje mi na to nadzieję: to tak, bardzo chciałabym karmić. Nie wytłumaczył mi nic. Naciął mi pierś na granicy otoczki, przez co nie miałam możliwości odciągania mleka laktatorem. Gdyby naciął ją 3 cm wyżej, proces gojenia i powrotu do laktacji byłby dużo prostszy. Wszyscy lekarze w szpitalu twierdzili, że pierś trzeba bandażować i muszę jak najszybciej zakończyć laktację, żeby rana się zagoiła. Dostałam w tym czasie depresji, bo karmienie jest dla mnie bardzo ważne. Na szczęście na mojej drodze stanęła doradczyni laktacyjna, która przedstawiła mi badania naukowe: od 12 lat w innych miastach w Polsce ropień piersi jest leczony bez zaprzestania laktacji. W szpitalu zgłaszałam zawroty głowy i zły stan psychiczny, bo mleko przestało lecieć w moich piersiach. Nikt się tym nie przejął. Doradczyni laktacyjna powiedziała, że jeśli jej zaufam, wrócę do karmienia. Zajęło to ok. dwóch tygodni. Od razu odstawiłam te lekarstwa. Zaczęłam brać zioła i robić wizualizacje tego, że karmię naturalnie. Po dwóch tygodniach przystawiłam dziecko do piersi. Karmiłam na początku w opatrunku. Pierś goiła się miesiąc. No, ale się udało. To jest też dowód na to, że lekarze są niewykształceni na poziomie profesorskim. Doktor przyznała, że zajmuje się bardziej operacjami plastycznymi niż laktacją. O to mam żal do naszej służby zdrowia, że nie dbają kompletnie o pacjenta.
Dla dzieci mam lekarkę prowadzącą w publicznej placówce. Wieczorem, gdy jest sytuacja kryzysowa, umawiamy się z nią czasem prywatnie. Ginekologicznie korzystałam z mojej lekarki na NFZ, natomiast badania typu USG ciąży wykonywałam prywatnie ze względu na okres oczekiwania i na to jak się zwracano do mnie w trakcie tego badania. pan na pierwszym USG stwierdził, że ma za słaby sprzęt, nie jest w stanie zbadać mi przezierności karku i sugeruje wizytę prywatną na lepszym sprzęcie. Takie badanie można wykonać do 2 tygodni. Gdybym była w pierwszej ciąży i nie miała pieniędzy, prawdopodobnie byłabym w dużym stresie i nie wiedziałabym gdzie się udać. Okres oczekiwania na badania takiego maluszka trwa sześć miesięcy. Od momentu urodzenia córki – na siebie i na nią - wydałam ok. 5 tys. zł na wizyty i badania. Po nacięciu piersi. Wszystkie koszty leczenia ponoszę zawsze prywatnie. Okulista dla dzieci, ortopeda - prywatnie - ze względu na kolejki i na to, że wybieram świadomie specjalistów. Czas oczekiwania na ortopedę to ok. pół roku, a pierwsza wizyta powinna się odbyć w ciągu 4 tygodni od porodu.To niewykonalne. Służba zdrowia kompletnie nie spełnia swojej funkcji. Jestem zwolenniczką tego, żeby nie płacić na ZUS składki chorobowej. Jestem za prywatyzacją służby zdrowia w Polsce. Uważam, że dzięki temu znacznie skróciłyby się kolejki, ponieważ osoby siedzące w przychodniach tak po prostu, blokują dostęp do lekarzy. Uważam, że każdy powinien zadbać o siebie. Może nie jestem za bardzo lewicowa w tym względzie. Płacąc składki ZUS, utrzymuję też osoby leniwe, a sama nie mam gwarancji, że jakąkolwiek emeryturę uzyskam, czy będzie to emerytura godna. Nie mam tego do końca przemyślanego jak to powinno wyglądać. W szpitalu dziecięcym w Lublinie jest pediatra, która pierwszy raz w życiu potraktowała mnie jak matkę – tak jak chciałabym być potraktowana przez lekarza. Podeszła do mnie, uspokajająco zaczęła tłumaczyć co się dzieje z moim dzieckiem, jakie leki poda. Dodała, że muszę na siebie uważać. Zapytała czy mam wodę. Zorganizowała mi fotel do siedzenia przy dziecku, przyniosła prześcieradło do przykrycia. Cały czas podkreślała, że jest tu dla mnie i jeśli mam jakiekolwiek pytania, za chwilę przyjdzie. Była kompletnie wspierająca. Jedna jedyna osoba na tyle spotkań medycznych.
Polityka i kościół w Polsce
Nie wiem czy jest jakaś partia, która o tym mówi. Nie zgłębiałam programów partii. Najbliżej jest mi do Wiosny. Aczkolwiek po ostatnich wyborach do eurloparlamentu w moich oczach z partii pozytywnej i ambitnej zaprezentowali się trochę infantylnie przez zachowania Biedronia. Taka euforia i mówienie o zwycięstwie przy 6 procentowym poparciu. Rozczarowali mnie. Myślałam, że będą mieli bardziej dojrzałe zachowania. Małymi zachowaniami podważają swój autorytet w moich oczach.
Nie wiem na kogo mogłabym zagłosować w wyborach prezydenckich. W wyborach parlamentarnych liczyłabym na Koalicję, lewicę i Wiosnę – że wszyscy się zjednoczą przeciwko PISowi, żeby odsunąć go od władzy. To, co wyprawiają jest sprzeczne z moimi poglądami. Chciałabym zagłosować na jakiś taki zlepek PO, SLD, Wiosny, Razem, żeby zaproponowali coś wspólnego. Generalnie, jeśli chodzi o wszystkie aspekty, bliżej mi do partii lewicowych, ale nie w aspekcie ekonomicznym, bo nie chciałabym płacić 50% podatku, chyba że przychody byłyby dużo wyższe, tak jak w Skandynawii. Popieram postulaty LGTQ, jestem za równouprawnieniem, za rozdziałem kościoła i państwa. Chciałabym jak najlepiej dla siebie. Aczkolwiek nie jest tak, że chciałabym olać wszystkie inne osoby. Mam świadomość, że powinien być jakiś fundusz dla osób z niepełnosprawnościami. Jestem za totalnym wsparciem osób, które nie z własnego wyboru nie mogą sobie poradzić albo nie mogą pracować. Np.: matki samotnie wychowujące dzieci albo w ciąży. Ale jestem totalnie przeciwna by dostawały je nieroby. Tak jak ma to miejsce teraz, gdy w totalnie głupi sposób są rozdawane pieniądze. Jestem za mądrą, rozsądną polityką, chociaż nie wydaje mi się, by jakaś partia to proponowała. Może najbliżej mi do Barbary Nowackiej, która ma takie rozsądne podejście, żeby zwiększyć fundusz na osoby z niepełnosprawnościami, żeby dbać o osoby, które zależą od alimenciarzy, by pomagać faktycznie potrzebującym, a nie tym co zrobili sobie z polityki pomocowej państwa filzofię życia. Głosuję i uważam, że to obowiązek obywatelski, a nie głosując, odbieram sobie prawo do krytykowania. Gdyby wszyscy zagłosowali, byłyby prawdziwy obraz Polski, a przy 40 procentowej frekwencji, trudno go uzyskać. Jestem załamana, że wielu moich znajomych lobbuje za tym, żeby nie głosować. Medialnie mamy Polskę podzieloną na prawą i lewą – poglądowo i wzdłuż linii Wisły. Polska zachodnia – bardziej otwarta na zmiany, i wschodnia – prawicowa. Patrząc na poglądy moich znajomych to nie jest tylko taki dwudzielny wymiar, bo mam znajomych o lewicowych, centralnych, ale też o prawicowych poglądach nawet w rodzinie. Ale ta prawicowość wynika z zakorzenienia kościelnego, a nie z poglądów politycznych. Mam świadomość, że jest też grupa, która nie interesuje się polityką, po prostu żyją sobie oraz taka bez żadnej wiedzy z własnej głupoty.
Do niedawna dużym autorytetem był dla mnie prof. Dębski, jeśli chodzi o wiedzę i o poglądy, odawagę mówienia tego, co myśli, ale on już niestety nie żyje. Dla mnie dużym autorytetem jest Krystyna Janda, która angażuje się politycznie, ale nie w krzykliwy sposób; robi coś i działa, ale nie jest nachalna w tych swoich poglądach. Jerzy Owsiak jest dla mnie ogromnym autorytetem. Nawet w kontekście śmierci Adamowicza przyjął na siebie ciężar odpowiedzialności za to co się stało. To jak zareagował emocjonalnie, odchodząc, po to, żeby zamknąć te gęby plujące na fundację. I też przez to jak wysluchał szeregu ludzi i powiedział, że dobra zareagowałem emocjonalnie, ale dla dobra wyższej sprawy, wracam. Dużym autorytetem jest też dla mnie siostra Chmielewska, która na co dzień pomaga ludziom potrzebującym. Jest bardzo rozsądna, potrafi skrytykować kościół, do którego należy. Ma duży takt. Bardzo lubię słuchać tego, co ma do powiedzenia.
Moja duchowość skupia się na tym, co tu i teraz. Przez zdrowotne doświadczenia ostatnich miesięcy żyję po prostu zdrowo. Sprowadza się to do takiego mądrego egzystowania na co dzień. Duchowość nie jest powiązania z bogiem, ale bardziej z kontemplowaniem przyrody, piękna życia. Po porodzie to taka prosta duchowość, skupiająca się na małych elementach życia, które kształtują każdy dzień. To jest dla mnie cenne: uśmiech dziecka, zdrowie rodzinne, relacje z partnerem/mężem, kontemplowanie i dbanie o naturę, chęć niesienia pomocy innym ludziom. Np.: przeprowadzałam akcję ubierania drzew w zimie, rozdawanie kurtek potrzebującym. Minimalne - ale na tyle na ile mogłam w ciąży – zaangażowanie w food not bombs. Chcemy nauczyć dzieci tego, by umiały być szczęśliwe w zwariowanym świecie, by były dobre dla siebie nawzajem i dla innych, by nie postrzegały sukcesu przez pryzmat pieniądza.
Zmorą naszych czasów jest postrzeganie człowieka przez pryzmat jego dokonań biznesowych; nie chcę, żeby były konsumpcyjnie nastawione do świata; żeby chciały czytać, chciały się kształcić; nie były zakłamane; żeby nie bały się mówić „nie”; żeby potrafiły ocenić, że coś jest złe, nawet jeśli to jest działanie człowieka, kóry ma szacunek. Choćby w kontekście pedofilii - żeby jasno komunikowały swoje potrzeby. Żeby miały otwarte umysły i chciały podóżować; by nikogo nie oceniały przez stopień sprawności, przez to z kim kto sypia. Ważne są dla mnie zwierzęta i przyroda. Czasem reaguję, a czasem nie. Np.: jadą ludzie samochodem i wyrzucają niedopłałki papierosów przez okno. To dla mnie brak świadomości, że matka ziemia jest naszym domem i brak odpowiedzialności za Ziemię. Strasznie mnie to wkurza w ludziach i może dlatego nasza córka nazywa się Gaja, żeby podkreślić, że to dla nas istotne. W zeszłym roku w szkole zorganizowałm akcję zbierania śmieci. Zebrało się ponad 40 osób, w tym niektórzy lektorzy stawili się w lesie. Zebraliśmy ok. 300 kg śmieci pozostawionych przez ludzi.
Na zakończenie chciałabym dodać, że nienawidzę kościoła i jestem o krok od złożenia dokumentów o apostazji. Nie chrzcimy swoich dzieci, nie chcę mieć ślubu ani pogrzebu kościelnego. Uważam, że episkopat powinien zostać rozwiązany. Ubóstwiam Sekielskiego za to, że zrobił ten dokument, że napisze książkę, że ściga tych ludzi, że mówi otwartym tekstem. Nienawidzę zakłamań prymasów. Brzydzę się tym. Za to też nienawidzę polityków. Kuba Wątły jest dla mnie autorytetem. Prowadzi w internecie program „Kuba Wątły TV”. Jest wkurwiony na rzeczywistość. Mówi co go boli. Lobbuje za tym, żeby przestać finansować kościół z podatków. Gdyby był finansowany z pieniędzy ludzi, okazałoby się ile jest tak naprawdę wierzących i jakimi samochodami przestaliby jeździć księża. Denerwuje mnie bogactwo w kościele, posiadłości na Mazurach czy na Podlasiu. Podziwiam Smarzowskiego, Szumowską, Holland – reżyserów, którzy się nie boją podejmować trudne tematy.