To nie jest kraj dla zaradnych ludzi

blur-close-up-dental-care-287227%20by%20Daniel%20Frank%20on%20pexelsdotcom

W 2018 roku w Polsce wg danych GUS urodziło się 388 tysięcy dzieci, pośród nich również moja córka. Cała ciąża wraz z następującymi po jej zakończeniu miesiącami stały się ciekawą, acz nazbyt często gorzką refleksją na temat tego, jak państwo polskie podchodzi do opieki nad najmłodszymi obywatelami. Nie budując specjalnie napięcia, mogę od razu przejść do puenty, która sprowadza się do stwierdzenia, że jak droga Polko i Polaku, radzicie so
bie jakoś w życiu, to dalej radźcie sobie sami.

Dlaczego? Zacznijmy może od początku.

Mieszkam w Warszawie, od kilku lat mam męża, oboje jesteśmy tzw. “słoikami”, pracujemy w branży IT. Zimą 2018 roku okazało się, że jestem w ciąży, była to dla nas świetna wiadomość. Było to jednocześnie mocne zderzenie z rzeczywistością, w której niby ciężarna i dziecko mają gwarantowaną opiekę, ale niestety w teorii.
Przez całą ciążę płaciłam z własnej kieszeni za badania, wizyty u lekarzy, USG. Płaciłam za nekologa, płaciłam za diabetologa, który zdając sobie sprawę że liczy się czas, wciska mnie do państwowego szpitala, żeby ustawić mi leczenie. Płaciłam za recepty na insulinę, która refundowana nie była, ale jest za to nowszej generacji i działa, w przeciwieństwie do tej refundowanej przez NFZ. Płaciłam również za położną w szpitalu, tyle dobrego że szpitalu państwowym, więc za sam poród rachunku nie dostałam.

Opieka ginekologiczna, diabetologiczna, endokrynologiczna, badania i USG są rzecz jasna teoretycznie finansowane przez państwo, ale korzystanie z tych usług wymaga sporej dozy czasu, cierpliwości w wyszukiwaniu terminów i uniżoności przy umizgiwaniu się do pań w rozmaitych okienkach rejestracyjnych. Czasu i cierpliwości na to nie miałam, pracowałam i jakoś sobie radziłam, płaciłam więc za wszystko z własnej kieszeni.

Jakoś-sobie-radzenie i płacenie kontynuuję również po porodzie. Płaciłam za porady laktacyjne, które niby szpital oferował, ale położna zawsze była zajęta. Płaciłam za prywatną wizytę u chirurga
dziecięcego, bo w szpitalu niby sprawdzano stan zdrowia dziecka, ale jakoś nie sprawdzono że przez fizjologiczną wadę w obrębie buzi nie może ssać prawidłowo i wymagany jest drobny zabieg chirurgiczny. Dalej płacę również za prywatne wizyty u pediatry (bo najbliższy
termin na NFZ za 4 tygodnie), za USG bioder (nie ma terminów) i szczepienia. Płacę za wizyty u neurologów, dermatologów. Płacę, bo nie mogę czekać, pieniądze są cudowną furtką do świata, w którym ja i dziecko jesteśmy traktowani podmiotowo, a pomoc lekarska dostarczana jest wtedy, kiedy jest nam potrzebna.

Jakoś-sobie-radzenie i płacenie trwać będzie również po zakończonym urlopie macierzyńskim, ponieważ moja córka nie ma szans na żłobek państwowy. Punkty w rekrutacji przyznawane są za to, że nad rodziną czuwa kurator sądowy, MOPS, za to że rodzina jest niepełna, z problemami
inansowymi, za rodzeństwo. Za to, że obydwoje rodziców pracuje i płaci podatki w swoim miejscu zamieszkania i jakoś sobie radzi, punktów jest tyle co kot napłakał. Obserwuję pozycję na liście
oczekujących na żłobek od dnia zapisu i zamiast być coraz bliżej przyjęcia, jest to coraz mniej
rawdopodobne. Pozostaje żłobek prywatny. Festiwal jakoś-sobie-radzenia i płącenia trwa.

Z mojego doświadczenia wynika, że państwo polskie zdecydowanie nie pomaga rodzicom, którzy jakoś sobie radzą. Ulgi na dziecko z podatku nie odpiszemy, bo zarabiamy za dużo. Na dopłatę do żłobka się nie załapujemy z tego samego powodu. Paradoksem jest, że jak zapłacimy za żłobek rywatny, będziemy pewnie w gorszej sytuacji finansowej niż niejeden rodzic, który zarabia od nas niej, ale nie musi co miesiąc wydać znacznej części swojego wynagrodzenia na prywatny żłobek. No ale sami sobie jesteśmy winni, przecież sobie jakoś radzimy.

Moim marzeniem jest państwo, które dba o to, żeby rodzice po urlopie rodzicielskim mogli wrócić do swojej pracy, bo ich firma się rozwija dzięki stabilnej sytuacji gospodarczej. Państwo, w którym i mama, i tata mogą wziąć urlop rodzicielski, a wracając do pracy mają spokojną głowę, bo mają agwarantowany żłobek dla dziecka. Takie państwo, w którym każde dziecko ma zapewniony termin szczepienia, za które rodzic nie płaci. Marzy mi się po prostu takie państwo, w którym obywatele nie są karani za zaradność.

4 Likes

Dzięki za tą historię, @Kasia - trochę mrozi ona krew w żyłach, bo wydawało się, że dobrobyt w Polsce wciąż się pomnaża, a obecny rząd przede wszystkim deklarował się wspierać rodziców z dziećmi. Sama nie jestem matką i z Polski wyprowadziłam się lata temu (najpierw stopniowo, wyjeżdżając na dłuższe pobyty, które szybko zmieniły się w trwałą emigrację - chciałam zobaczyć, jak żyje się innym i czy da się inaczej. I jest za granicą tyle świetnych przykładów na to, jak dbać o obywateli, jak dawać im poczucie stabilności i bezpieczeństwa, za które z resztą sami płacą podatkami, że aż trudno jest mi uwierzyć, że Polska i wiele innych państw wybierają zupełnie inną drogę i obywatele się na to zgadzają).

Jakie jest podejście innych rodziców, których znasz, do tych problemów?
Czy znasz też kogoś, organizacje albo jednostki, które w Polsce walczą o dostęp do opieki medycznej i lepszego prawa otaczającego opieką rodziców? Czy faceci też włączają się do tej walki? No i wreszcie, czy istnieje jakaś partia, która proponuje dobre, Twoim zdaniem, rozwiązania?