Nie ma luksusów, ale się żyje

Urodziłam się w woj. lubuskim. W 1988 r. - w wieku 8 lat - przeprowadziłam się z rodzicami do mieszkania komunalnego w mieście we wschodniej Polsce. Uczyłam się tutaj od drugiej klasy podstawówki, z przerwą w drugiej klasie zawodówki. Wtedy rodzice przenieśli mnie do zawodówki odzieżowej w lubuskim, bo wpadłam w złe towarzystwo. Chcieli mnie odseparować. To był dobry pomysł. Złe towarzystwo poszło w zapomnienie, szkołę skończyłam. Potem w trybie eksternistycznym skończyłam liceum i - ostatnio - dwuletnią szkołę policealną. W wieku 20 lat wyszłam za mąż i urodziłam córkę . Zamążpójście było spowodowane ciążą. Po 6 latach rozstałam się z mężem. Dwa lata później dostałam rozwód. W tym samym roku wyszłam ponownie za mąż. Z drugim mężem jestem do dziś. Mamy dwójkę dzieci. Dwa lata temu córka namówiła mnie na to, żebym poszła do szkoły policealnej. Żeby wyjść do ludzi, nie siedzieć w domu z synami cały czas.

Pracowałam dorywczo: sprzątałam w supermarkecie nocami, w piekarni jako sprzedawca. Zanim urodziłam najmłodszego syna pracowałam w sklepie spożywczym. Miałam umowę na 5 lat. Po pół roku dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Odsunęli mnie od pracy, bo nie mogłam dźwigać itd., a nie mieli innego stanowiska pracy dla mnie. I tak przez 4,5 roku przesiedziałam w domu. Najpierw na zwolnieniu. Chciałam po urodzeniu dziecka wrócić do pracy, ale syn urodził się niepełnosprawny. Dostałam po urodzeniu dziecka urlop macierzyński, wychowawczy, i tak przeciągnęło się do końca umowy.

Syn urodził się ze stopami końsko-szpotawymi. Wada ta polega na tym, że nie rosną ścięgna Achillesa tak szybko jak powinny. Syn od drugiego dnia życia był w gipsie. Co tydzień jeździliśmy do szpitala na zmianę gipsu. To trwało 2 miesiące. Potem nacięli mu ścięgna i przez kolejne 6 tygodni ponownie miał założony gips. Trzeba było uważać na ułożenie nóg cały czas. Po zdjęciu gipsu była rehabilitacja. Jeździliśmy bardzo często do szpitala. Dostał też aparaty na nogi. Nosił je 24 h na dobę. Z przerwą jedynie na mycie i ćwiczenia, które wykonywaliśmy też sami w domu. Jak zaczął chodzić, w wieku 13 miesięcy, czekała nas wymiana aparatów. Co chwilę chodziliśmy na rehabilitację. Korzystaliśmy z publicznej opieki zdrowotnej. Wizyty były co tydzień, co dwa miesiące, a teraz co 6 miesięcy. Obecnie czekamy na wizytę, ale nie jesteśmy zarejestrowani. Jesteśmy w kontakcie telefonicznym bezpośrednio z lekarzem. Lekarz dał nam swój numer prywatny z tego względu, że gdyby coś działo to mamy dzwonić. Nieważne jaka to pora dnia. Ale zbierał też różne dane do swojej pracy badawczej i dzięki temu mieliśmy też chyba nieco „chodów”. Chociaż on jest takim lekarzem, że dziecku nie odmówi. Jeśli nic złego się nie dzieje, a ma dużo innych pacjentów, to przełoży wizytę o miesiąc i to wszystko. Rehabilitacja to co innego. Lekarz ją tylko zleca, a wykonuje się ją w oddzielnym zakładzie rehabilitacji. Jest różnie. Jeśli są zajęcia indywidualne, to i dwa - trzy miesiące można czekać. Jeśli nie ma zajęć indywidualnych, czeka się ok. dwóch-trzech tygodni. Ten czas robił różnicę, bo wada się rozwijała. Ona na okrągło wraca, dopóki syn rośnie. Dopóki rośnie, a ścięgna są za krótkie, będzie chodził na palcach. Ja byłam leczona inną metodą. W późniejszym wieku miałam operację wydłużającą ścięgna i odczuwam teraz ból. Nie wiem jak on w przyszłości. Syn jest leczony częściowo eksperymentalnie. Ten zabieg, który miał przeprawadzony ostatnio standardowo jest wykonywany u dwumiesięcznych dzieci. U niego był wykonywany w wieku 2 miesięcy i 9 lat. W późniejszym wieku był chyba leczony jako pierwszy w Polsce. Wiem już, że nie zdecydujemy się na taki zabieg drugiej nogi. Tym bardziej, że nie ma wielkiego efektu. Nadal chodzi na palcach. Być może ma aż tak oporne ścięgna.

Mimo wszystko chodził do przedszkola i szkoły publicznej, a w październiku ubiegłego roku lekarz zlecił zajęcia indywidualne w domu ze wzgledu na ostatni zabieg i dlugi czas w gipsie. W piątej klasie wraca do szkoły. Syn jest w zwykłej klasie. Mają co prawda nauczyciela wspomagającego, ale dla innego dziecka. Ten nauczyciel pomaga też innym dzieciom. Syn ma dysklesję i dysortografię. Ciężko mu się uczyć. Ale testy psychologiczne w różnych szkołach wychodziły w porządku. Z powodu leczenia miał dużo przerw w nauce. Problemy zaczęły się w pierwszej klasie, gdy trudno było mu się uczyć, pisać literki, czytać. Teraz nadrobił trochę na indywidualnych zajęciach. Leczenie jest bardzo drogie. Mimo refundacji, drugie tyle trzeba najczęściej dopłacać. Koszty ponosiliśmy raz na rok, raz na dwa lata. Teraz już rzadziej. Na przykład ostatnio wydaliśmy na aparaty 1, 5tys. Dopłaciliśmy 400 zł. Refundacja publiczna to zazwyczaj połowa albo 3/4 kosztów. Jest ustalony jakiś procent na jedną nogę, jaki maksymalnie mogą zrefundować w Narodowym Funduszu Zdrowia. Raz korzystałam z dofinansowania z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Zwrócili 1 400 zł z 2 500 zł. O mniejsze refundacje się nie staramy, bo poprawiła nam się sytuacja finansowa. Tym bardziej, że nie wiadomo było czy niedługo nie poniesiemy większego wydatku, a NFZ finansuje aparaty raz na 3 lata.

Kiedyś korzystałam z doraźnej pomocy opieki społecznej, gdy odeszłam od byłego męża. Korzystałam z zasiłków celowych. Przez 3-4 miesiące je otrzymywałam. Raz w roku dofinansowywali węgiel. Z ośrodka pomocy społecznej dostawałam różne kwoty zasiłków. Czasem to było 200 zł, a czasem 800 zł. Kwota zależała od dochodu i od tego, ile instytucja miała środków. Niestety zależało to też od pracownika. Kiedyś odmówili mi pomocy w 8 miesiącu ciąży. Powodem była „rażąca dysproporcja między przychodami a wydatkami”. Przyszły do mnie dwie panie, przeprowadziły wywiad i powiedziały, że to jest niemożliwe, coś jest nie tak. Że mam za dużo wydatków, a za mało dochodów. Fakt, że dochodu nie miałam wiele, a wydatki były. Mąż był wtedy w wojsku. Miałam od niego 150 zł żołdu plus dostawałam pomoc od rodziców. Byłam na ich utrzymaniu, bo nie miałam swoich pieniędzy. Wtedy jeszcze nie miałam alimentów na córkę. Mówiłam to tym kobietom otwarcie, że rodzice nie są w stanie mi cały czas pomagać. Za stancję wtedy płaciłam 300-350 zł. Mieszkałam z córką w zagrzybionym pokoju z kuchnią. Była tam tylko toaleta i zimna woda. Później już nie poszłam do ośrodka pomocy społecznej w tej dzielnicy. Po przeprowadzce – w innej filii - trafiliśmy na pana, który o nas zadbał naprawdę. Dzwonił do mnie i mówił, żebym przychodziła z podaniem, bo są pieniądze na to, żeby nam pomóc; organizował paczki dla dzieci, zapraszał dzieciaki na imprezy. To było w 2010 roku. Jednym słowem, opieka zależy od osoby. Potem było bardzo w porządku, ale przestaliśmy korzystać z pomocy społecznej. Nie chciałam nadwyrężać pomocy. Chciałam, żebyśmy w końcu dali sobie radę sami. Nie przymieraliśmy głodem. Na jedzenie było, na czynsz było, a na wakacje nie potrzeba było. Tu nie chodzi o dumę, ale może ktoś inny skorzysta. Po 2012 roku było lepiej finansowo. Mąż załapał pracę i jakoś finansowo zaczęliśmy dawać radę. Cały czas korzystamy z dofinansowania do mieszkania. Czynsz mamy ok. 600 zł, a dodatku mieszkaniowego jakieś 430 zł. Na wysokość dodatku wpływa mały metraż i duża liczba osób w mieszkaniu.

O mieszkanie też się wystarałam. Wcześniej mieszkaliśmy w jednej z dwóch kamienic, co szły do wyburzenia. Urzędnicy powiedzieli, że nic nam się nie należy, bo tylko wynajmujemy. Mamy szukać kolejnej stancji. Ze względu na niepełnosprawność syna i na to, że ja nie pracowałam, trójka dzieci, pracował tylko mąż, złożyłam podanie o mieszkanie do remontu. Byłam kilka razy u wiceprezydenta miasta. Miastu zależało na szybkim wybudowaniu drogi w miejscu, w którym mieszkaliśmy i ostatecznie znaleźli nam lokal zastępczy. Najpierw pokazali nam mieszkanie do remontu z takim pokojem, że nie zmieściłabym wyposażenia dla jednego dziecka. A co z pozostałą dwójką? Duży pokój też nie nadawał się, więc zrezygnowałam z tego mieszkania. I w ciągu tygodnia dostaliśmy lokal zastępczy, w którym mieszkaliśmy dwa lata. Potem zadzwonił telefon z gminy, że jest mieszkanie do remontu, które przyjęliśmy. W marcu minie cztery lata jak mieszkamy właśnie w tym mieszkaniu. Zgłosiliśmy remont na 25 tys. zł. Otrzymaliśmy wykaz koniecznych remontów z administracji. Nie obchodziło ich w jakiej cenie to zrobimy, byle było zrobione. Nawet nie trzeba było przedstawiać faktur. Nie składałam podania o mieszkanie komunalne, bo na nie bardzo długo się czeka, a nas nagliło. Wiedziałam, że do remontu szybciej można dostać. To było wywalczone, bo cały czas nam powtarzali, że sami powinniśmy sobie wynająć. A nas ani na kredyt ani na nic nie było stać. Z rodzicami wspólnymi siłami jakoś wyremontowaliśmy mieszkanie od gminy. Powiedziałam od razu, że nie chcę niebezpiecznej dzielnicy ani pieca kaflowego ze względu na dzieci. A słyszało się, że jak wybrzydzasz i nie bierzesz mieszkania, jakie ci dają, po trzech odmowach trafiasz na koniec kolejki. To, które mam teraz, nie jest rewelacyjne. Ni to blok, ni to kamienica. Ogrzewanie co prawda mamy centralne, ale wodę już na gaz. Miesięcznie prąd i gaz kosztuje nas ok. 200-240 zł na 5 osób. Nie narzekam, chociaż nie stać mnie na luksusowe wakacje albo na to, żeby nawet na kilka dni wyjechać nad morze. Dużo nie potrzebuję. W tej chwili pobieram od państwa zasiłek pielęgnajcyjny na syna w wysokości 153 zł i zasiłek rehalibilitacyjny 110 zł, za wielodzietność i każde dziecko zasiłek rodzinny – w sumie 760 zł. Plus 500 zł na dwójkę dzieci. Nie przekraczamy kryterium dochodowego 1 200 zł na osobę w rodzinie, żeby otrzymać pomoc od państwa. U nas w rodzinie to jest faktycznie teraz dochód ok. 500 zł na osobę. Dopóki nie poszłam do pracy, to był mój dochód, plus alimenty na córkę. Kwotę 2 100 zł miałam na dzieci. Plus mąż swoją wypłatę. Teraz kiedy zaczęłam pracę, prawdopodobnie zostaną odebrane mi zasiłki. Zostanie nam 500 plus. Prawdę mówiąc ten zastrzyk pieniędzy bardzo nam kiedyś pomógł. Mogłam sobie pozwolić na to, żeby nawet sobie coś kupić. Jeszcze korzystaliśmy ze stypendiów szkolnych. Kupowało się rzeczy i zanosiło faktury do rozliczenia. Miasto zwracało na każde dziecko rocznie ok. 1000 zł. Poza tym korzystałam czasem z zasiłku celowego w szkole. W sumie to było jednorazowo 300-400 zł na każde dziecko. Przez rok korzystałam też z karty dużej rodziny, a potem już nie. Dla nas pomoc społeczna była wystarczającą pomocą. Jeżeli bierze się 500 plus i żyje z tego, mimo że można pójść do pracy - to jest nie w porządku. Mi ono pomogło w czasie, gdy nie pracowałam i zajmowałam się niepełnosprawnym synem. W końcu trzeba wrócić do pracy. Dla siebie. Jeśli odbiorą nam wszystkie zasiłki to trudno. Dzieci będą miały mimo wszystko szczęśliwszą mamę. Uważam, że pociechy urosną, pójdą swoimi drogami, a ja zostałabym sama w domu. Poszłam do pracy dla siebie. Nie z powodu pieniędzy, bo w pracy dostanę wypłatę, ale zasiłki mi zabiorą. Robię to dla siebie. Dla dzieci też, bo jak siedziałam w domu, wykańczałam się psychicznie. Teraz wyszłam do ludzi. Zaczęłam szkołę, pracę. Po prostu rozwijam się w tym wieku (przyp.: 39 l.). Jeżeli chodzi o 500 plus, uważam, że powinno być podniesione kryterium dochodowe. Chodzi mi o to, że bardzo bogate rodziny nie powinny dostawać świadczenia. Często jednak jest tak, że matka samotnie wychowująca dziecko nie dostanie zasiłku. To jest niesprawiedliwe. Matka samotnie wychowująca dziecko zazwyczaj zarabia minimalną krajową, czyli dochód na osobę wynosi ponad 800 zł, przez co traci prawo do 500 plus. Kryterium dochodowe powinno być obecnie podniesione do min. 1 000 zł. I wzrastać wraz z podnoszonymi dochodami. Jeśli chodzi o alimenty to też, niby nie są nigdzie brane pod uwagę, a jednak wszędzie są wliczane do dochodu rodziny.

Nie interesuję się polityką, bo nie chcę się denerwować. Czasem głosuję. Głosowałam w jakichś przedostatnich wyborach, chyba to były samorządowe. Nie głosuję, bo jest jak jest. Jakiej zmiany chciałabym? Ta sytuacja jest ok. Dajemy radę z życiem. Nie stać nas na wakacje, ale jakieś rozrywki dzieciom można zapewnić. Dobrze jest jak jest. Zazwyczaj głosuję za mężem. Tak jak on głosuje tak i ja. Jeśli bardzo mu zależy podaje mi nazwisko i głosuję.

Religia była ważna w moim życiu, dopóki polityka nie weszła na ambony. Przestałam chodzić do kościoła. Ostatnio byłam jak syn brał komunię. W sumie nawet nie wiem dlaczego tę komunię brał. Chyba dlatego, że tak wypada. Nie jesteśmy aż tak bardzo religijni. Wierzymy, ale nic nie praktykujemy. Chociaż i to wierzenie odchodzi coraz bardziej. Kiedyś był takie momenty, że chodziłam do kościoła. Wiem, że proboszcz z naszej parafii, jeśli pójdzie się do niego z prośbą o pomoc, zrobi wszystko, żeby jakoś pomóc. Nie wiem na jakiej zasadzie, ale będzie się starał, żeby jakoś pomóc. Mój syn nawet nie był na rocznicy pierwszej komunii. Jakoś nie czujemy potrzeby chodzenia do kościoła. Zanikają obrzędy. Wiadomo, chodzimy na święta, coś się szykuje, ale te święta nie są takie jak kiedyś były.Są, bo są, dni wolne. Tak to odbieram. Moi dziadkowie, rodzice mi to przekazywali, a ja po drodze to jakoś zaniechałam. Nie czuję potrzeby na siłę przekazania tego dzieciom. One jak wejdą do kościoła, to jakby diabła wodą święconą polać. Od razu weszłyby i wyszły. Wartości czerpię od rodziców. Raz było u nich lepiej, raz gorzej, ale jakoś nas wychowali. Mam trzy siostry jeszcze i jakoś wszystkie żyjemy. Nie stoczyłyśmy się. Ojciec - były już - alkoholik, mama robiła wszystko, co się da. Dwie z nas ma swoje rodziny, a siostry bliźniaczki - dużo młodsze ode mnie - są za granicą. W Polsce studiowały, było im mało, i rozjechały się po świecie studiować dalej. Czy widzę zmianę w Polsce? Zazwyczaj zmiany są przed wyborami, a potem do następnych wszystko ucicha. 300 plus, 500 plus… To pomaga. 1 000 zł na drodze nie leży. A za to dzieciom można naprawdę dużo kupić. Z racji tego, że dopiero wkraczam na rynek pracy, dla mnie najniższa płaca jest wystarczająca. Coś robię i mam coś swojego. Mam ok. 1 000 zł na rękę za staż, a dodatkowo minimalną stawkę na godzinę u nowego pracodawcy. Nie siedzę tam tylko po to, żeby godziny nabić, tylko siedzę i pracuję. Tyle ile potrzeba, czasem nie licząc godzin.

3 Likes

Cześć @Aga39 - dziękuję Ci za tą szczerą wypowiedź i zaproszenie nas do przyjrzenia się Twojej życiowej sytuacji.

Poza wieloma wątkami, które ciekawie opisujesz - starania o mieszkanie, problemy z opieką zdrowotną (chociaż nie narzekasz, co jest wspaniałe i rzadkie w Polsce!) i zmagania z zarobkami, pracą i zasiłkami, interesuje mnie Twoja droga teraz: jaką karierę sobie wymarzyłaś jako matka i kobieta wracająca na rynek po wielu latach przerwy? Trzymam kciuki, bo to ważna decyzja i wielu kobietom nie starczy na nią odwagi.