Działalność społeczno - zawodowa
Zawsze miałem pociąg, żeby coś robić dla ludzi w miarę swoich możliwości. To były jakieś pojedyncze aktywności w zależności od potrzeby. Brakowało mi narzędzi, warsztatu do tego i dlatego poruszałem się po omacku, więc poszedłem do Szkoły Praw Człowieka prowadzonej przez Helsińską Fundację Praw Człowieka. Ona już wtedy była mocno rozpoznawalna i wydawało mi się, że jak ją przejdę, nauczę się czegoś od nich i poznam osoby, które to robią w sposob dużo bardziej zorganizowany czy zinstytucjonalizowany – może nawiążemy jakąś współpracę. Ile mogłem, wyciągnąłem z tego. Byłem na wszystkich zajęciach. Przed egzaminem wziąłem tydzień urlopu i przeczytałem wszystkie materiały dane nam na zajęciach i wyszukane. Bez strachu poszedłem do prof. Rzeplińskiego, nie czekając w kolejce. To chyba było dobre posunięcie, bo dostałem od Danuty Przywary propozycję, żeby się do nich zapisać. Chcieli mnie wysłać gdzieś na wschód, żeby nieść kaganek oświaty prawoczłowieczej. Odmówiłem. Mam taką tendencję, że w większości spraw, które ludzie mi proponują, odmawiam. Miałem wtedy taką pracę zawodową, że absolutnie nie dało się wyrwać. Byłem żołnierzem zawodowym. Wzięli mnie do wojska przymusowo na studiach – na przeszkolenie absolwentów. Dostałem dwie oferty, obydwie były atrakcyjne. Z jednej nie mogłem skorzystać z powodów rodzinnnych. Druga była naprawdę rewelacyjna. Zawsze chciałem pracować dla państwa, społeczeństwa. Nigdy nie miałem problemu z pełnieniem jakiejś służby. Atrakcyjność tej pracy polegała na tym: zawarli ze mną dżentelmeńskie porozumienie, że pozwolą mi się spokojnie prawniczo rozwijać. Przez bardzo długi okres dotrzymywali słowa. To się potem zmieniło, ale to za wiele lat. W wojsku byłem przez 18 lat. Na przeszkoleniu byłem w Poznaniu, Krakowie, a potem w Lublinie. A służyłem w Dęblinie i w Warszawie. Odszedłem jako pułkownik, bo wyczerpały się moje pokłady cierpliwości. Z jednej strony dlatego, że w wojsku - w sposób dla mnie nie do zaakceptowania - robi się karierę w pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Nie jest tak, że ludzie awansują, bo są ambitni i ciężko pracują, żeby coś osiągnąć, tylko są ambitni chorobliwie i awansują, żeby mieć kasę, prestiż, mniej pracy. W wojsku takie osoby, które mają plecy, znajomości, rodzinę, którzy potrafią pić z kolegami na umór i udzielają się towarzysko, nawet jak są kompletnie bez predyspozycji do wojska, to tam robią karierę.
Fachowo taka służba nazywa się stosunkiem służbowym typu administracyjnego. To nie jest umowa o pracę. Powołanie do wojska niczym szczególnym się nie różni. Mogą się ciebie pozbyć w każdej chwili i możesz też odejść w każdej chwili. Próbowałem robić dużo różnych rzeczy, będąc w wojsku. To było już po Szkole Praw Człowieka. Na jednym ze zjazdów absolwentów poznałem absolwenta starszego rocznika. Zakolegowaliśmy się. Interesowało nas prawo humanitarne. On poznał mnie z kolei ze swoim kolegą ze studiów, który był mocno zaangażowany w prawo humanitarne też naukowo. Nawiązaliśmy na tyle ścisłą współpracę, że pracowałem jako wolontariusz w Ośrodku Praw Człowieka Uniwersytetu Jagiellońskiego (dalej: UJ ). Tak na początku się nazywał, a potem rozwinęliśmy działkę humanitarną do tego stopnia, że nawet zmienił nazwę na: „Ośrodek Międzynarodowego Prawa Konfliktów Zbrojnych i Praw Człowieka”. Zrobiliśmy bardzo dużo rzeczy. Marcin był przewodniczącym albo wiceprzewodniczącym komisji od prawa humanitarnego przy Polskim Czerwonym Krzyżu. Piotrek kilka razy wyjechał na wojnę do Afganistanu czy Iraku jako cywil – specjalista ds. prawa humanitarnego. Wydaliśmy pierwszy podręcznik do prawa humanitarnego. Było tego kilkaset sztuk. Do tego stopnia to była pożądana pozycja, że rozeszła się w mgnieniu oka. Wziąłem ze sobą pudełko tych książek do Uniwersytetu Warszawskiego na jakąś konferencję związaną z tym tematem. Wydarli mi je z tego pudełka, każdy je chciał. To było naprawdę bardzo udane wydawnictwo. Potem robiliśmy mnóstwo innych rzeczy: organizowałliśmy konferencje dla studentów i doktorantów, kursy dla żołnierzy na jednej z uczelni wojskowych, które bardzo im się podobały, bo były z dużą częścią aktywnych zajęć. To nie było siedzenie w ławkach. Nawet generałowie uczestniczyli w tych kursach i bardzo sobie je chwalili. Zrobiliśmy też jakiś projekt unijny razem. Na bazie naszej współpracy zacząłem studia doktoranckie na UJ. Potem współpraca w sposób naturalny rozpierzchła się. Skończyłem studia, ale doktoratu nigdy nie obroniłem, bo nie mam czasu go napisać. Potem doszedłem do wniosku, że nie ma to sensu, bo to nie podnosi mojej pozycji zawodowej w Polsce w żaden sposób, a dydaktyka nie jest czymś, co by mi się podobało. Chociaż z przykrością stwierdzam, że od czasu do czasu się tym zajmuję. Nie miałem jednocześnie żadnej szansy na działalność naukową, a to mnie najbardziej interesowało. Ponieważ nie było takiej szansy, dałem sobie spokój. Zmieniam trochę to podejście pod wpływem ostatniej swojej działalności społeczno – politycznej. Powoli dochodzę do wniosku i utwierdzam się w przekonaniu – nie wiem czy słusznie – że w swoim życiu zawodowym nieproporcjonalnie dużo czasu poświęcałem pracy typowo zarobkowej, a za mało pracy społecznej. I myślę, że tak samo można powiedzieć o dziesiątkach tysięcy polskich prawników, dziennikarzy, politologów, ekonomistów itd. - ludzi z mojego pokolenia. Myśmy nie wyedukowali społeczeństwa i dlatego ono trochę przypomina społeczeństwo angielskie. Jeśli w ogóle pracuję, to w drodze z pracy kupię sobie piwo i chipsy, a przez resztę dnia siadam z piwem i pilotem w ręku przed telewizorem. I tak wygląda moje zainteresowanie światem, mimo że możliwości rozwoju osobistego są w tej chwili praktycznie nieograniczone, nawet jeśli ktoś nie jest majętny. To jest jedna z największych porażek mojego pokolenia. Dlatego wydaje mi się, że gdybym wrócił do tego doktoratu i odnowił kontaktu uczelniane, może jakoś udałoby się zwiększyć starania i coś porobić.
Tym bardziej, że ostatnio coraz więcej w tym zakresie zacząłem robić: uczestniczę w tygodniach konstytucyjnych, nawet komercyjnie prowadzę zajęcia o prawie w małych miejscowościach. Widać tam zainteresowanie, mimo że prowadzę zajęcia w branży medycznej. To są ludzie o wysokim stopniu wykształcenia, o dużej świadomości zawodowej i nie tylko. Najbardziej liczebną grupą są pielęgniarki, ale pracuję też z innymi grupami: fizjoterapeutami, ratownikami medycznymi, położnymi. Być może to pozwoli mi na jakąś działalność dydaktyczną. Wolałbym prowadzić działalność naukową, a dużo lepiej czuję się w akcyjnej działalności społecznej. Od jakiegoś czasu jestem w organizacji prawoczłowieczej. Na razie niczego tam dla siebie nie znalazłem. Moja obecność sprowadza się do płacenia składek. Czasami zrobię coś dla niej takiego prawniczego. W takich działaniach, jakie ona prowadzi na co dzień, póki co nie odnajduę się. Na razie nie mam na nie czasu. Z drugiej strony nie mam wiedzy z zakresu przeważającej działalności, czyli migrantów z Ukrainy.
Ostatnio wystąpiła duża rewolucja w Iustiti lubelskiej – stowarzyszeniu sędziów. Zmieniły się osoby we władzach. Coś tam się powoli rozkręca. Przede wszystkim wspólnymi siłami – radcowsko – adwokacko – sędziowskimi i uczelnianymi – zrobiliśmy przedstawienie procesu Szewczyka Dratewki. Zrobiliśmy już pierwszą kafejkę prawną i będą one kontynuowane. Udało się znaleźć lokalizcję. To było najtrudniejsze w Lublinie. Ani knajpy nie chciały się zgodzić ani miejskie instytucje kultury. Tylko ze względu na znajomość z szefem lokalu udostępniono nam miejsce, ale poszukiwania zajęły dobre trzy miesiące. Mówiono nam po prostu, że w tym celu nie udostępnią sali. To jest taka działalność stricte prawnicza. Chodzi przede wszystkim o sędziów, żeby pokazali trochę ludzkiego oblicza i zaczęli wychodzić do ludzi. Wydaje mi się, że nasze działania to dobry kierunek. To jest możliwość spotkania każdego człowieka z przedstawicielami różnych zawodów prawniczych i porozmawiania o praktycznych aspektach życia. Wydaje mi się, że to taka działalność, której nie wolno zaniedbać i należy ją rozwijać. Chcieliśmy pojechać na dni Jarosławia, zaczęliśmy się przygotowywać, ale burmistrz Jarosławia nam odmówił. Podejrzewam, że to jest po prostu strach przed władzą centralną. Iustitia jest przeciwko temu wszystkiemu, co się robi jako tzw. reforma wymiaru sprawiedliwości: od Trybunału, przez Sąd Najwyższy po Krajową Radę Sądownictwa. Myślę, że przez obecną władzę są bardzo źle postrzegani.
Potrzeba nacisku społecznego
Zdecydowanie jakość życia nam się pogarsza. Widać to w porównaniu z tym jak szybko rozwijają się miasta na zachodzie Polski. Jedyne, co może się zmienić, to świadomość ludzi. Bez względu na to kto jest i będzie prezydentem miasta, i jaka będzie rada miejska, brakuje bieżącego i stałego nacisku społecznego, żeby cokolwiek się zmieniło. Ludzie muszą mieć skuteczne instrumenty pozwalające mieszkańcom rzeczywiście współdecydować o tym, co się dzieje na ich osiedlach. Takich instrumentów ani w polskim prawie ani w polskiej kulturze nie ma. Nie ma takiej możliwości, żeby ktoś kto dzierży władzę, tą władzą się podzielił. Nie będzie tak, że w parlamencie wysłuchania publiczne będą wtedy, gdy tylko obywatele sobie tego zażyczą albo odbędą się obowiązkowe konsultacje społeczne różnych projektów, ograniczające dyskrecjonalną władzę Sejmu. On tego nie chce. Tak samo lokalnie – nikt nie wprowadzi skutecznych instrumentów demokracji bezpośredniej, bo zawodowi politycy nie chcą się władzą dzielić. Sami z siebie tego nie zrobią. To musi być oddzielny ruch społeczny, który to wymusi. Są takie okoliczności, które pobudzają społeczeństwo. Tak jak czytam różne książki o ruchach społecznych, to w Polsce jednak musi się przelać czara goyczy. U nas duże ruchy były głównie robotnicze itd. Dopóki gospodarka jest w jakiejś kondycji, nikt się nie będzie przejmował. W Polsce przez cały czas gospodarka jest w jakiejś kondycji.
Etos pracy
Wchodziłem na rynek pracy w okresie przełomu. Pierwszą działalność zacząłem jeszcze na studiach, a do pierwszej pracy poszedłem w klasie maturalnej. Zawsze mnie ciągnieło do tego, żeby zobaczyć jak wygląda świat z drugiej strony. Dla nas – całego mojego pokolenia – w przeciwieństwie do ludzi na Zachodzie, praca 60-70 godz. w tygodni to nic nadzwyczajnego. Nikt się nigdy nie upominał o jakieś urlopy, nadgodziny czy zwolnienia. Ja na zwolnieniu lekarskiem byłem raz: 10 dni po operacji onkologicznej, przez 30 lat pracy. Jest mnóstwo ludzi takich jak ja, dlatego pokolenie tych 40-50 latków zapewnia temu społeczeństwu dobrobyt. Tylko on nie będzie trwał wiecznie. Wydaje mi się, że kolejne pokolenia już tak o tym nie myślą. Wszczepiono nam, żebyśmy tak pracowali, bo od początku nam mówiono, że to jest historyczny moment, przełom, kiedy jak nie teraz. Było takie słynne powiedzenie lat 90tych: „Teraz już możemy wziąć sprawy we własne ręce”. No więc wszyscy brali swoje sprawy we własne ręce: zakładali jakieś działalności gospodarcze, pracowali na 3-4 etaty jednocześnie. Bardzo dużo z tego zostało, bo jak spotykam w swojej pracy zawodowej ludzi, na różnych zakrętach życiowych, to są bardzo często osoby, które są zapracowane na maksa i zawsze pracowały na więcej niż jeden etat. Nawet jeśli siedziały na etacie, to miały swoje gospodarstwo rolne albo pracowały u teściów na gospodarstwie albo miały swoją drobną działaność typu sklep we wsi. To się wiąże ze wstawaniem o 2-3 rano, żeby pojechać po świeże warzywa czy po chleb. Teraz jesteśmy w takim okresie, że zrównała się ilość emerytur dla osób ze starymi emeryturami – pozostałości jeszcze po PRL ( przyp . Polska Republika Ludowa ) z emeryturami osób urodzonymi po 1948 roku. Statystycznie emerytura wg starego systemu, czyli osób urodzonych do 31 grudnia 1948 r., wynosi ponad 4 tys. zł, a bez emerytur górniczych – 3 600 – 3 800 zł. A w nowym systemie średnia emerytura wynosi 2 100 zł. Dla osób, które będą w nowym systemie emerytalnym prorokuje się, że ich emerytura będzie wynosiła maksymalnie 30% przeciętnego wynagrodzenia, czyli dzisiaj w Polsce to będzie niewiele ponad 1 000 zł netto. To nie jest satysfakcjonujące. Wydaje mi się, że to jeden z najistotniejszych problemów do rozwiązania i sprzyjających populizmowi. Polska jest krajem o największych różnicach majątkowych w Europie. Nie jestem socjalistą, może trochę lewakiem, ale raczej centroliberalne mam poglądy. Natomiast mam pewną wrażliwość społeczną i dużą wagę w swoich poglądach poświęcam sprawom społecznym. Jest sporo takich rzeczy, które dla przeciętnych ludzi są bardzo istotne. Emerytury są jedną z istotniejszych. Tak samo zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych jest jedną z takich kwestii. W Polsce nie ma równomiernego rozkładania uwagi pomiędzy różne części kraju, w których są takie same istotne problemy społeczne. Cały czas mówi się o reprywatyzacji w Warszawie, ale poza Warszawą o reprywatyzacji nikt nie słyszał. Może w takich dużych miastach jak Kraków. Ktoś tam może przebąkiwał na ten temat między słowami, ale nie oszukujmy się – przecież w Lublinie takie zjawisko również występuje. Nie na taką skalę, ale występuje. Ono nie jest mniej patologiczne, tylko na mniejszą skalę, bo jest mniej kamienic, mniej mieszkańców, po prostu mniejsze miasto. I nikt w związku z tym tak bardzo się tym nie interesuje, ale indywidualne przypadki, konkretne osoby, przeżywają to tak samo jak te w Warszawie. To są życiowe tragedie, życiowe problemy, wcale nie mniejsze niż w stolicy. Natomiast płaca minimalna to zagadnienie mocno makroekonomiczne. W normalnej gospodarce minimalna płaca powinna uwzględniać cały szereg czynników o charakterze ogólnogospodarczym. U nas w państwie jest ona ustalana sztywno, centralnie. Można sobie wyobrazić inne rozwiązania. W większości sytuacji było jednak tak, że decydującym głosem - z powodu kulejącego od zawsze dialogu trójstronnego - zawsze słuchano tylko jednej strony, czyli pracodawców, dlatego płace są na bardzo niskim poziomie. Sam znam takie osoby, które szczycą się tym, że płacą jak najmniej swoim pracownikom. Ludzie pracują u nich za minimalne wynagrodzenie, bo za tyle muszą. Ewentualnie dają dodatkowe pieniądze ludziom pod stołem. To jest praktyka na Lubelszczyźnie bardzo żywa. Bardzo dużo ludzi tak pracuje. Natomiast oni sami żyją na poziomie mocno magnackim. Dorobienie się w Polsce kosztem innych jest możliwe z dwóch najważniejszych powodów. Po pierwsze, Polacy są bardzo słabo wykształceni. Nie mówię o tym, że nie skończyli jakiejś szkoły, tylko ta szkoła, którą się w Polsce kończy, w ogóle nie przygotowuje ludzi do życia: takiego dorosłego, świadomego. W wyniku czego przeciętny polski pracownik nie ma umiejętności negocjacji swoich warunków zatrudnienia. Z tym się wiąże chociażby świadomość swojej wartości na rynku pracy. Poza brakiem wykształcenia, drugim czynnikiem, który pozwala na takie traktowanie pracowników, jest brak mobilności. Ludzie u nas są jak w czasach pańszczyzny przywiązani do ziemi. Sami siebie tak traktują. Jak osobę, która nie pojedzie, nie poszuka lepszej pracy, nosa nie wyściubi ze swojej wsi. To jest do tego stopnia problem, też dla gospodarki w skali makro moim zdaniem, że ten czynnik hamuje w ogóle aktywizację zawodową. Część osób poszłaby do pracy, ale w miejscu, w którym stoi ich chałupa z dziada pradziada, a ponieważ takiej pracy nie ma, są bezrobotnymi całe życie.
Moim zdaniem nie ma różnic co do kosztów życia w różnych częściach kraju. Mam rodzinę w Warszawie, często jestem w Warszawie, pracuję tam. Nie wydaje mi się, że żeby zrobić zakupy codzienne, trzeba wydać więcej, a nawet niekiedy mniej. Nie wiem dlaczego są takie różnice w zarobkach. Może dlatego, że życie w Warszawie wygląda inaczej, więcej wydaje się usługi. Na pewno częściej korzysta się z usług. Myślę, że to bierze się pod uwagę. Bierze się pod uwagę też to, że w większym mieście zarobisz więcej. W związku z czym możesz zachęcić pracownika - dobrego, perpektywicznego - z mniejszego ośrodka, żeby przyjechał pracować u ciebie. Takiego, którego u siebie – w wydojonym z pracowników rynku pracy - już nie znajdziesz. Bardzo istotne moim zdaniem jest to, że są takie regiony w Polsce – jak Lubelszczyzna – gdzie nie ma kompletnie dobrych miejsc pracy. W tym sensie, że są to inne usługi niż najtańsze, typu call center bądź po prostu praca w urzędach. W Lublinie nie ma innej pracy: kilka uczelni, szkół, urzędów, szpitali. Jeśli są jacyś prywatni pracodawcy, to częściowo ci, o których mówiłem – wyzyskujący, którzy więcej niż minimalną stawkę, płacą tylko pod stołem, „na czarno”, a dużych pracodawców nie ma wcale. Natomiast średni pracodawcy, traktujący swoich pracowników inaczej niż jako siłę roboczą do wydojenia, to incydentalne przypadki. Wydaje mi się, że to kwestia polityki centralnej. Jeżeli to się nie zmieni, dysproporcje pomiędzy Polską wschodnią i zachodnią będą coraz szybciej rosły. Na razie to się nie zmienia, co widać po lokowaniu inwestycji: na Śląsku Górnym, Dolnym, na Pomorzu, czasem na Mazowszu blisko Warszawy – nie na wschodzie.
Polska metropolitalna
Poza tym zjawisko deglomeracji w takim państwie jak Polska jest bardzo istotne. Nie ma tutaj jednego silnego ośrodka miejskiego. Np. w Grecji – w Atenach – mieszka 40-45% społeczeństwa greckiego. Na 10,5 mln Greków 4 mln mieszka w Atenach. W Polsce jest dużo ośrodków miejskich. Jest bardzo dużo średnich i małych miast. W województwie lubelskim, liczącym 2 mln mieszkańców, połowa z nich mieszka w miastach – mniejszych lub w większych. Mimo że to region rolniczy. Jeśli wszystkie centralne instytucje są wyłącznie w Warszawie, a bardzo rzadko gdzie indziej, nie sprzyja to tendecji rozwijania regionów, bo ich waga nie jest taka sama. Nie widzę uzasadnienia czemu nie wyprowadzić z Warszawy części instytucji centralnych po innych miastach w Polsce. Kolejna przeszkoda w rozwoju takich regionów jak Lublszczyzna to brak możliwości stworzenia metropolii, które regionalnie dawałyby impuls. W metropolii zawsze zostają dodatkowe pieniądze, bo ma ona trochę inne zadnia niż samorząd terytorialny. To pozwala np.: rozwinąć transport czy szkolnictwo na wyższym poziomie dla ludności zamieszkującej pod dużymi miastami. Uważam, że gdyby np.: w Lublinie dałoby się zrobić taką metropolię, Lublin bardzo by na tym zyskał. I te metropolie powinny mieć określone cechy. Posłużę się tylko jednym przykładem: jeśli ktoś w Polsce zdecydował, że ma być 4-5 wiodących uczelni, bo na więcej nas nie stać, to pozostałe regiony w swoich metropoliach powinny mieć uczelnie, które będą regionalnymi centrami edukacji na poziomie wyższym. Moim zdaniem nic nie stoi na przeszkodzie, żeby taki ośrodek uczelniany miał miejscowe filie. Tak jak państwowe wyższe szkoły zawodowe w Chełmie czy w Białej Podlaskiej, które niczego nie wnoszą do niczego moim zdaniem. Gdyby połączyć te potencjały, to coś by z tego było. Teraz status lokalnych uczelni z czasem się degraduje. Jak kończyłem klasę maturalną w Lublinie, naturalne dla nas wszystkich było, że na prawo idziemy na UMCS ( przyp.: Uniwersytet Marii Curie - Skłodowskiej ), a na medycynę na Akademię Medyczną w Lublinie. Dla nikogo nie było sensu jechać do innego miasta, bo poziomy uczelni były porównywalne. Natomiast rozmawiałem na zjeździe absolwentów z młodszymi rocznikami w moim liceum i dla nich UMCS nawet nie był trzecim wyborem. Co oznacza, że poziom uczelni podupadł strasznie. Różnica jesat tylko taka, że my absolutnie nie mieliśmy wyboru wyjechać na studia za granicę. A dzisiaj idzieszz i studiujesz gdzie chcesz.
Działalność polityczna
Jestem członkiem Nowoczesnej i to był mój pierwszy związek z partią polityczną. Byłem jej członkiem od 2015 r., czyli na lubelszczyźnie od początku. Pomagałem w wyborach parlamentarnych. Wtedy też byłem na liście jako kandydat. W każdym razie to było moje jedyne kandydowanie jak na razie. Programowo to było wtedy najbliższe mi ugrupowanie polityczne. Było - jak to się dzisiaj mówi – progresywne. Chciało postawić na reformę polityk publicznych. To chyba jedyne hasło, które przebiło się społecznie, że można urządzić Polskę inaczej za te same pieniądze. Rzeczywiście w Polsce jest ogromna skala marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Niewyobrażalna wręcz. Myślę, że w każdej dziedzinie, ale tak się mówi o niedofinnasowaniu służby zdrowia. Na pewno też dlatego, że przeznaczamy na nią za mały procent PKB, ale innym powodem niedofinansowania jest to, że pieniądze są marnowane na nieistotne rzeczy, różnego typu idiotyzmy. Wizją Nowoczesnej była Polska dobrze zarządzana. Gdzie usługi publiczne są w odpowiednim stosunku jakości do przeznaczonych na to środków publicznych. Pierwszą rzeczą jaką żeśmy zrobili w ramach Nowoczesnej było napisanie programu zreformowania służby zdrowia. To dość skomplikowany system, ale najprościej mówiąc, chcieliśmy położyć duży nacisk na profilaktykę, czego dziś nie ma w ogóle. To pozwoliłoby zaoszczędzić bardzo dużo pieniędzy, bo skuteczna profilaktyka, to mniej chorób, a mniej chorób, to mniej wydatków na leczenie. Profilaktykę należy szeroko rozumieć. Zarówno jako profilaktykę zdrowotną, jak i edukacyjną, czyli zupełnie inaczej wyglądają lekcje aktywności fizycznej dla dzieci. Mało dzieci korzysta z jakichkolwiek form aktywności fizycznej, co przejawia się otyłością, otyłość trzeba leczyć, a to przekłada się na pieniądze. Wiąże się dodatkowo z chorobami krążenia, cukrzycą, a to wszystko jest drogie. Druga rzecz to utworzenie konkurencji pomiędzy organizatorami systemu. Dzisiaj jest jeden NFZ ( przyp.: Narodowy Fundusz Zdrowia ), nie ma żadnej konkurencji i robi co chce. Nikt tak naprawdę nie sprawdza NFZ: czy procedury, które on wymyśla i szacuje – czy one są dobrze czy źle oszacowane. To pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą, czego najlepszym przykładem w Polsce jest kardiologia lub opieka nad seniorami. Kardiologia w tym sensie, że operuje się przypadki nieoperacyjne tylko po to, żeby zgarnąć kasę z NFZ. Ludzi, którzy nie wymagają leczenia operacyjnego, operuje się na siłę ze względu na kasę. A z drugiej strony weźmy geriatrię, która zawsze była do tego stopnia niedofinansowana, że mimo że społeczeństwo się starzeje, nie ma nad nimi żadnej opieki: ani specjalistów ani ośrodków do tego przygotowanych. Chcieliśmy wprowadzić konkurencyjność, żeby tego rodzaju patologie wyeliminować. Żeby było tak, że ludzie się leczą tam i płacą składki tam, gdzie oferuje im się najlepsze usługi. W ostatnim raporcie Fundacji im. St. Batorego też jest jakiś pomysł alternatywny. Oni z kolei proponują, żeby zamiast NFZ organizatorami systemu byli marszałkowie województwa, zarządy i sejmiki województwa. Pomysłów jest na to bardzo dużo. Oczywiście jest też kwestia zmniejszenia hospitalizacji, która jest bardzo droga. W Polsce jest za dużo osób hospitalizowanych, zwłaszcza w powiatowych szpitalach na tzw. internach. Z braku specjalistycznej pomocy, np.: seniorom, leżą tam osoby w starszym wieku, które w ogóle nie powinny być hospitalizowane. Po prostu leżą. Rodziny nie chcą się nimi zajmować, szpitale zapełniają lóżka, dzięki czemu mają pieniądze z NFZ.
Kolejna kwestia to wykształcenie kadr medycznych, których w Polsce jest o wiele za mało, jeśli chodzi o potrzeby. Trochę ostatnio przez podwyżki pielęgniarek poprawiło się w tej grupie zawodowej. Ale ta sytuacja nie dotyczy ani fizjoterapeutów ani ratowników medycznych, jednostek laboratoryjnych. Jednym ze sposobów zmiany sytuacji braków kadrowych jest uwolnienie kierunków medycznych dla prywatnych uczelni. Jest takie przeświadczenie, że prywatnie się nie da i mało tych uczelni prowadzi takie studia lekarskie, nie wiadomo dlaczego. Nie wiem na ile ludzie zdają sobie sprawę, że uczelnie medyczne są jedynymi w Polsce, gdzie to rektorzy decydują o tym ile osób przyjąć na studia. Nie rynek o tym decyduje, nie organizator systemu, który ma dane, gdzie jakich lekarzy brakuje, tylko rektorzy. Wiadomo, że to są środowiska lekarskie i wiadomo, że zawsze będą prowadzić taką działalność, bo trudno, żeby prowadzili inną, żeby nie robić sobie konkurencji. Np.: wydział, który ma możliwość przyjęcia 200 studentów, przyjmuje 100. To jest większy komfort pracy i mniejsza konkurencja w przyszłości.
Także w Nowoczesnej najważniejszy był dla mnie program. Na początku też było bardzo dużo energii. Kiedy przychodziło się na spotkania organizacyjne, to byli ludzie, kórym się chciało, którzy mieli pomysły, którzy chcieli się angażować. To bardzo szybko się zmieniło. Właściwie pół energii wyczerpało się teraz po wyborach jak pewna grupa działaczy czy członków została posłami. Zamiast zajmować się działalnością programową, dali się wciągnąć w jakąś bieżącą pyskówkę polityczną. W związku z czym połowie działaczy po prostu opadły ręce, bo nie do takiej Nowoczesnej się zapisywali. Nie chodziło im o przekrzykiwanie się na mównicy i w programie telewizyjnym, tylko o dyskutowanie nad konkretnymi rozwiązaniami i projektami, czymś pożytecznym publicznie. Tego zabrakło. Myśmy co prawda uruchomili parę fajnych programów. Tutaj w Lublinie przez rok działała dość liczna grupa programowa, która swoje doświadczenia zawodowe i życiowe z różnych dziedzin życia społecznego wnosiła do tych programów reform. O różnych rzeczach żeśmy rozmawiali: o programie energetycznym, o zdrowiu, o szkolnictwie, o nauce, o porządku publicznym, o wojsku… O wszystkim. Tych ludzi, co chcieli się angażować i poświęcali swój czas, żeby dyskutować w jakichś grupach, było naprawdę dużo. Tylko to też się wyczerpało, dlatego, że nie było żadnego odzewu z centrali. Nawet jak przygotowywaliśmy pierwszą konwencję programową Nowoczesnej, która była tak jakoś w 2016 r., brali od nas różne pomysły, kilkadziesiąt stron opracowania żeśmy wysłali do Warszawy, po czym tak naprawdę o programie na koniec decydowała grupka 4-5 osób, bez dyskusji. A nie wszystko w tym przyjętym programie działaczom lokalnym się podobało. Kim byli ci działacze lokalni? Albo przedsiębiorcy albo pracownicy uczelni. Nowoczesna nie było konkurencją dla żadnej opcji politycznej, dlatego że to było jedyne ugrupowanie., które miało program bardzo pragmatyczny, nie populistyczny. Myśmy nie ukrywali, że zrealizowanie takiego programu potrwa kilka-kilkanaścioe lat. Że to będzie się wiązało z doświadczeniami społecznymi i niektóre z nich wyjdą, a inne być może nie. Na początku była taka wola, żeby to zrobić i przeprowadzić, a jeśli jest się w opozycji – pokazać że można. Tylko to się bardzo szybko wypaliło. Lokalnie wypaliło się dlatego, że nie było żadnego odzewu z centrali. Nie było z nimi kontaktu. Zaczęli nadawać zupełnie na innych falach. Takich spotkań jak to słynne pierwsze na Torwarze, drugie takie duże w Gdańsku, gdzie przyjeżdżały rzeczywiście tysiące ludzi, atmosfera była reformatorska, szybko się skończyły. Właściwie kres Nowoczesnej to była ta sytuacja, po której nasi posłowie nie potrafili zagłosować nad projektem ustawy o zmianie ustawy o IPN (dalej: Instytut Pamięci Narodowej ), gdzie jedna osoba zagłosowała świadomie z 29- osobowego klubu, a chwilę później w głosowaniu formalnym posłom i posłankom się pomieszało nad czym głosują i przepadł projekt „proaborcyjny”. To był ostatni gwóźdź do trumny. Potem już nikt nie chciał z dołu tutaj z nimi rozmawiać, bo nie było z kim. Odszedłem z Nowoczesnej na wiosnę tego roku. Po szeregu sytuacji, ale ostania była taka, że Nowoczesna weszła w Koalicję Europejską z tymi innymi ugrupowaniami i system doboru kandydatów na listy z ramienia Nowoczesnej okazał się drastycznie niedemokratyczny. To było coś czego nie byłem w stanie przełknąć, bo jednak zapisywałem się do ugrupowania, które mieniło się, że różni się od innych partii tym, że będzie demokratyczne i transparentne. Nic z tego.
W polityce lokalnej
Nie ma dzisiaj partii, która odpowiadałaby moim poglądom, bo nie ma partii centrowej w Polsce. Właściwie są ugrupowania ściśle skrajne: albo mocno lewicowe albo mocno prawicowe. Nie ma żadnego rozsądnego. W wyborach samorządowych głosowałem na kandydata na prezydenta na Magdę Długosz, a na listę: Ruch Miejski. PIS nigdy nie poprę z tego względu, że nawet gdybym miał koserwatywne poglądy, nie poparłbym ich, bo PIS łamie Konstytucję. Jest to partia niedemokratyczna w swoich poczynaniach. Nie da się tego pogodzić z moim poczuciem obywatelskości. Na Paltformę Obywatelską nie głosuję i chyba nigdy nie głosowałem na Platformę, bo to w istocie partia konserwatywna, która przedstawia się w innej skórze. Chcociaż też trzeba wziąć pod uwagę gdzie mieszkamy. Zdarzają się osoby liberalne. Gdybym mieszkał w innej części kraju, być może zagłosowałbym na Platformę. A u nas niestety, sorry, ale nie ma na kogo. Lista Platformy w ostatnich wyborach parlamentarnych to była jedna wielka porażka. Nie było nikogo, na kogo można zagłosować odpowiedzialnie. W wyborach samorządowych konkurencją dla PIS był klub Żuka. Akurat o Żuku podoba mi się to, co powiedział kiedyś Jacek Bury, jeszcze jak byliśmy kolegami z partii: Żuk jest najlepszym prezydentem jakiego dotychczas Lublin miał, ale jakby tak użyć metafory motoryzacyjnej, Lublin miał przed Żukiem same syrenki i wartburgi, a Żuk jest takim, powiedzmy, golfem, ale spokojnie możemy mieć BMW czy mercedesa. Żuk jest dobrze postrzegany w porównaniu z poprzednikami, bo to byli nieudacznicy, natomiast mieszkańcy Lublina zasługują na koś lepszego niż on i takie osoby są. To tylko kwestia wypromowania kogoś takiego, co wymaga dużo pracy w społecznej działalności. Nie ma ludzi, którzy chcieliby się zaangażować, więc prawdopodobnie kolejna kadencja też będzie należała do Żuka. Chyba że nie będzie chciał. We wschodnich państwach tak jest, że ustępujący władca wskazuje następcę i w Lublinie pewnie będzie tak samo, jeżeli nie wypromuje się nikogo innego. Poza tym jacyś nacjonaliści, prawie faszyści startowali w wyborach. I ten Ruch Miejski był jedyną organizacją – zlepkiem ludzi o różnych poglądach: byli i koserwatyści, i lewicowcy, i centyści, i pracownicy uczelni, i bezrobotni, i przedsiębiorcy… Magda Długosz jest z Partii Razem, więc jest komunistką z przekonania. Zupełnie mi te poglądy nie odpowiadają. Natomiast wśród kandydatów na prezydenta była najlepsza. Tak samo jak oddawałem głos na kandydata na radnego. Oczywiście najpierw zrobiłem tak, że wysłałem maile do kandydatów ze swojego okręgu z różnymi pytaniami. Żadna osoba mi nie odpowiedziała. Jedna pani po miesiącu przysłała mi odpowiedź na zasadzie, żebym spadał, tylko w bardziej urzędowych słowach. A jedyny gość, który nawiązał ze mną jakikolwiek kontakt otwarcie napisał, że on się na tym w ogóle nie zna. Nie ma zdania, nie ma programu, po prostu startuje. Kandydaci na takim poziomie.