Trzeba być silną kobietą, żeby to przeżyć

Wychowałam się we wsi niedaleko miejscowości, w której mieszkam. Skończyłam szkołę średnią i studium pedagogiczne. Pracowałam w zawodzie od 1983 do 1995 r. - w podstawówce i w przedszkolu. Do ślubu w 1983 r. mieszkałam z rodzicami, potem we wsi obok, a później w małej miejscowości, w której mieszkam do dziś. Razem z mężem otworzyliśmy sklep w 1991 r. Prowadziliśmy go przez około trzy lata. Przestał być opłacalny. Otworzyliśmy go, bo po 1989 r. był boom na działalność gospodarczą. Wszyscy otwierali. Jak się nie miało własnego lokum – tak jak do tej pory - to działalność nie ma sensu. Czynsz był wysoki, brak klientów, nie można było mieć alkoholu, bo blisko szkoła. Byłam na urlopie wychowawczym i pracowałam jednocześnie w sklepie. Potem przyjęłam się jako pracownik obsługi gospodarczej w policji. Chciałam wrócić do zawodu nauczyciela, ale nie mogłam, bo trzeba było skończyć studia, a miałam troje dzieci. Może i skończyłabym, ale dzieci zaczęły uczęszczać do szkoły średniej i trzeba było na to zarobić. Mąż pracował jako policjant i mieliśmy średnie dochody z tego tytułu. Wystarczało nam od pierwszego do pierwszego. Sytuacja finansowa pogorszyła się nam, kiedy dzieci zaczęły studiować. Mąż przeszedł na emeryturę w 1997 r. Miał wtedy 449 zł emerytury, a normalnie wtedy emerytury były na poziomie: 130, 150, 180 zł. Jego emerytura była dość wysoka. Pracował też dorywczo na budowie, aby zasilić budżet.

Nie kwalifikowaliśmy się do tego, aby otrzymywać zasiłki z pomocy społecznej. Raz czy dwa zdarzyło się, że aby otrzymać stypendium szkolne musiałam odwoływać się do SKO (przypom.: Samorządowe Kolegium Odwoławcze), gdyż nie chciano wypłacić mi należnego stypendium. Ponieważ była to w moim odczuciu decyzja krzywdząca, zdecydowałam się o nie zawalczyć z burmistrzem. Stało się tak, dlatego że do mojego dochodu doliczono dwukrotnie alimenty. Mąż płacił alimenty na dzieci od 1995/1996 r. po milionie na dziecko. Tak było przed denominacją w 1994 r., a po tym okresie była to kwota 100 zł na jedno dziecko. Podałam go o alimenty, dlatego że z poborów miał zabierane pieniądze na spłatę pożyczek, a alimenty zabezpieczyły nam pieniądze na życie. Alimenty zatrzymywały spłatę pożyczek. W pierwszej kolejności pobiera się alimenty, a na resztę można zabrać do pewnej wysokości. Na życie musiało mu zostać 40% uposażenia. Mieszkaliśmy razem bez separacji. Ostatecznie się nie rozwiedliśmy, bo uważałam, że dzieci muszą mieć ojca. Tym bardziej, że najstarszym dzieckiem był chłopiec, który potrzebował autorytetu. Także córka, szczególnie ta starsza, była bardzo mocno emocjonalnie związana z tatą. Nie brałam pod uwagę rozwodu, tylko wyrzucenie męża z domu. Mąż miał bardzo intensywny romans. W tym czasie przychodził do domu na noc spać albo nie przychodził w ogóle. Nie dokładał się do życia, tzn. opłaty rachunków, zakupów żywności, ubrań dla dzieci itp. W domu prawie go nie było. Płacił tylko alimenty. Tak to wyglądało z mojej perspektywy. Było bardzo ciężko, ale wiedziałam, że dzieci muszą ukończyć studia, bo to jest ich kapitał na przyszłość. Skromność i mądra głowa to dobry start w przyszłość, jeśli nie można liczyć na wsparcie finansowe z domu. W 1997 r. zachorował mój teść i sytuacja się zmieniła. Mąż intensywnie zaczął jeździć do szpitali, aby kontynuować cykl leczenia. Bo była to choroba nowotworowa (rak czerniak). I wtedy stało się tak, że ostatnią wolą teścia było to, żeby mąż rzucił tamto życie i wrócił do nas. Dość długo to trwało (około 1,5 roku) próbowaliśmy wrócić do normalnego życia. Nie było to wcale takie łatwe, bo czas burzliwego życia mojego męża trwał ok. 8 lat. Dużo się przez ten okres zmieniło, my sami bardzo zmieniliśmy się. Mogę powiedzieć o sobie, że stałam się inną osobą: odważną, polegającą bardziej na sobie, konsekwentną, nieustępliwą w sprawach ważnych (chodzi o decyzje dot. dzieci) w myśl powiedzenia ,co cię nie zabije, to cię wzmocni”.

Do pełnoletniości trojga dzieci, dostawałam na nie alimenty. W 2004 r. urodziłam czwarte dziecko – syna i nie było już alimentów, gdyż sytuacja była w miarę stabilna. Mało tych pieniędzy było w domu. Nie wystarczało już od pierwszego do pierwszego. Brałam kredyty, pożyczałam. Jak mąż zaczął pracować na budowach, to te pieniądze przeznaczaliśmy na edukację dzieci. Jednak to też nie wystarczało, bo mąż miał dwa nałogi: dużo pił i palił papierosy. Na te cele przeznaczał dość duże środki finansowe. Ale przeciwności są po to, żeby je pokonywać. To stało się moją dewizą życiową.

Najstarsze dziecko wyprowadziło się z domu przed 2010 r. Dwoje dzieci uczyło się jednocześnie w innym mieście. Jedno z nich wzięło kredyt studencki i to trochę poprawiło sytuację finansową. Ale cały czas były kredyty w bankach. Jeden spłacałam, brałam następny. Mogliśmy też odpisać 100 zł darowizny na dojazdy dzieci do szkoły w rozliczeniu podatkowym. Nie dostawałam tych pieniędzy do ręki, ale jako ulgę podatkową. W roku to było 1 200 zł. W międzyczasie syn podjął pracę jako ratownik medyczny, założył rodzinę, a starsza córka pracę w organizacjach pozarządowych. Młodsza corka kończyła w tym czasie studia pedagogiczne.

W 2013 r. mąż zaczął chorować i w 2014 r. zdiagnozowano u niego chorobę nowotworową. I w tym momencie całą rodziną rozpoczęliśmy batalię o jego zdrowie. Dzięki mojej zapobiegliwości, nieocenionym posunięciem było ubezpieczenie męża w mojej polisie grupowej. Dzięki temu wypłacali nam różne kwoty z ubezpieczenia za: ciężkie zachorowanie, utratę mowy, zabieg operacyjny, pobyty w szpitalu. Koszty leczenia pokrywane były pieniędzmi wypłacanymi z ubezpieczenia. A były to bardzo duże kwoty np.: przez miesiąc mąż dostawał bardzo drogie płukanki – jedna kosztowała 370 zł i wystarczała na dwa dni. Koszt płukanek to około 8 000 zł. Dlatego nie wpadaliśmy w większe długi z tytułu leczenia. Rodzina też bardzo pomagała, zamawiając opatrunki po cenach hurtowych, i moja przyjaciółka, bo pracowały w służbie zdrowia. Opiekowałyśmy się mężem w trakcie choroby na zmianę z młodszą córką, która wtedy studiowała zaocznie. To było: gotowanie, zmiany opatrunków, codzienne wyjazdy na rehabilitację – 50 km od domu, na wizyty lekarskie co kilka dni. Zmieniliśmy samochód na mniejszy, żeby córce było wygodniej prowadzić, gdyż była początkującym kierowcą. Po zakończeniu naświetlań chcieliśmy z PFRONu (przyp.: Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych) pozyskać środki na zakup syntezatora mowy, ale odmówili z braku funduszy.

Pierwsza operacja męża była skomplikowana, całodniowa. Wtedy nie było problemów z położeniem do szpitala, ale oczywiście były kolejki. Wtedy opieka była taka jak powinna – niewymuszona przeze mnie. Od problemów męża ze zdrowiem do postawienia diagnozy upłynęło pół roku.To prawie wyrok śmierci. Najpierw dali mu antybiotyk, potem miał skierowanie do laryngologa. Ten źle go zdiagnozował. Lekarz, uznał, że najpierw trzeba wyleczyć zęby. Dał mu płukanki. Przez miesiąc nie pomagało. Wzięłam drugie skierowanie od lekarza POZ- u (przyp.: podstawowa opoieka zdrowotna), mimo, że mąż nie chciał. Trafiliśmy do regionalnego szpitala i tam na lekarza, który postawił właściwą diagnozę. Tego samego dnia zrobili biopsję. Lekarz zdenerwował się, widząc sposób dotychczasowego leczenia. Po trzech tygodniach okazało się, że to rak. Czekaliśmy w kolejce miesiąc do operacji. Nie dało się tego przyśpieszyć. Potem potrzebna była druga operacja. Zapisaliśmy się na naświetlenia. Przez przeoczenie lekarki – nie przekazali z innego szpitala papierów - wydłużyło się czekanie na naświetlenie. Trochę to przyśpieszyłam, robiąc awanturę. Naświetlanie trwało 1,5 miesiąca. Potem pojawiły się problemy z ręką. Nikt nie wiedział skąd te bóle. Twierdzili, że nerwy zanikały. Jeden profesor ortopedii powiedział, że to nie są przerzuty. Wymuszałam w szpitalu szczegółowe badania na obecność komórek rakotwórczych. Po zrobieniu rezonansu, nie zrobili opisu, przez co czekaliśmy 3 miesiące. Też tam burzę robiłam. Potem zrobili opis, do niczego się nie przydał, był zrobiony źle i lekarz go po prostu wyrzucił. Potem trafiliśmy do poradni leczenia bólu. Okazało się że jest wznowa, czyli odnowiła się choroba. Nie było sposobu na pozbycie się komórek rakowych. Potem jeszcze jeden lekarz wpadł na to, żeby robić naświetlenia od środka, czyli brachyterapię. Nie było już innego sposobu. Uparłam się, żebyśmy jeszcze skonsultowali z jednym onkologiem. Chciałam mężowi podać chemię paliatywną, która ani nie pomoże ani nie zaszkodzi, żeby miał wrażenie, że jest leczony. Bo dopóki był leczony, wierzył, że wyzdrowieje. Wtedy przyszła lekarka i powiedziała, że po co to temu pacjentowi chemia, skoro on już umiera. To było najgorsze zdanie, jakie usłyszałam w całym procesie leczenia. Przekonałam się wtedy, że niektórzy lekarze nie mają elementarnej wrażliwości ani empatii. Przez 1,5 miesiąca mąż leżał jeszcze w szpitalu, ale nie miał złudzeń, że jeszcze ma szanse na wyzdrowienie. Przyszedł czas, że mąż okazał się pacjentem nierokującym, czyli takim, któremu trzeba wykonywać kosztowne leczenie, a nie ma szansy na wyzdrowienie i wtedy ordynator chciał go ,wyrzucić” ze szpitala. Po ciężkich bojach, czyli przepychankach z ordynatorem, mąż trafił do hospicjum. Tam opieka była bardzo dobra. Po śmierci męża najmłodsze dziecko zaczęło mieć problemy, bo dostało stresu szkolnego. Potem leczyła go psycholog. Trwało to około roku. Powiedziała, że nie ma sensu więcej przyjeżdżać, bo syn nie chce się przed nią otworzyć. Nie chciał chodzić do szkoły, zaczął się wycofywać. A ja się nabawiłam cukrzycy ze stresu. Ale od tego momentu rozpoczęłam nowy etap życia.

Zaczęłam jeździć do klubu zdrowego stylu życia w połowie 2018 r. Poczułam wolność, jeżdżąc tam dwa razy w tygodniu. Miałam zmienić swoje nawyki żywieniowe i jednocześnie zaczęłam się odchudzać. Rozpoczęłam tam szkolenia na interesujące mnie tematy. Uczęszczałam też na zumbę, ćwiczenia ogólnousprawniające. Jeżdżę no rowerze, czasami na basen. Organizujemy z przyjaciółką spotkania w naszej miejscowości i jest zainteresowanie nimi. Mniejsze albo większe. W wakacje nie ma. Daje mi to satysfakcję, kopa, zdrowie, uczę się nowych rzeczy cały czas. Jestem też od początku we wspólnocie mieszkaniowej. Poczułam, że mam wpływ na to, co się dzieje w bloku. Musiała zawiązać się u nas w bloku wspólnota, bo zostało sprzedanych kilka mieszkań. To było chyba w 2015 roku. Był problem z wyborem zarządu, bo nikt nie chciał. Sąsiadka podała mnie jako osobę reprezentującą – dodatkową - najpierw ze strony najemców. Wtedy jeszcze starałam się o wykup mieszkania. Jeździłam do urzędów skarbowych i GUS. Potem wykupiłam mieszkanie i byłam człowiekiem od strony właścicieli. Jestem wiceprezesem do dziś, a prezes jest tylko na papierze. I tak wszyscy mówią do mnie prezeska Udało się nam pozyskać fundusze unijne na termomodernizację bloku. Robimy to co uważamy za słuszne, czy to się komuś podoba czy nie. Trzeba było sobie radzić z różnymi problemami. Po pierwsze, zmieniliśmy drzwi i ograniczyliśmy wejścia „elementów” do bloku. Musieliśmy mieć własne pieniądze. Pierwsze pieniądze poszły na drzwi, a kolejne na domofon. Tutaj była wielka bitwa. Wiele osób poobrażało się na mnie. Powiedzieli, że coś mi się w głowę porobiło. A poterm zbieraliśmy pieniądze na termomodernizację. Cały czas były pretensje, że jest za wysoki fundusz remontowy. Potem się okazało, że i tak musimy dopłacać. Ludzie zawsze mają pretensję, bo stawianie granic nikomu się nie podoba. Nie wiem czy zostanę w zarządzie. Zależy jakie kolejne przedsięwzięcie będziemy robić. Chciałabym instalację gazową poprawić, a czy ludzie się na to zgodzą, nie wiem. Co roku zarząd dostaje absolutorium – jak u burmistrza. Raz już zrezygnowałam na piśmie i wszyscy powiedzieli, że nikt mnie nie puści. Zdenerwowałam się, że nikt mnie nie wspiera i jeszcze zbieram baty. Wtedy do zarządu została dokooptowana jeszcze jedna osoba, która powiedziała, że będzie wspierać mnie od strony merytorycznej, czyli pisanie dokumentów, sprawdzanie czegoś. I tak jest. Obrywamy teraz obie. Ona jest na emeryturze i ma czas siedzieć przed komputerem, a że piastowała stanowisko dyrektorskie, wie gdzie czego szukać. Bardziej jest obyta w papierach. Ja mam dogadywać się z ludźmi, pilnować realizacji i wymyślać co jeszcze trzeba w bloku zrobić. Uważam, że ktoś to musi robić, a zawsze to się komuś nie będzie podobać. Mam trudniej jako kobieta. Chłop by chłopa ,opierniczył” na tym by się skończyło, a kobiecie nie wypada. Mam większość wrogów. Nie odzywają się do mnie, obrażają się. Raz chcieli mnie prawie pobić. Nawet wezwali policję. Nie chciałam im dać kluczy, żeby weszli na dach i ustawili sobie sami antenę. Przychodzili po kilka razy, a nie chciałam żeby ktokolwiek chodził na dach. Nie ma opracowanych procedur kto może, a kto nie może, a nasze wejście jest bardzo niebezpieczne. Nie chciałam wziąć odpowiedzialności za ewentualny upadek klapy na czyjąś głowę. Byli bojowo nastawieni jak tu przychodzili. Sąsiadka nawet naszykowała kij i siedziała obok, żeby ratować razie czego… Zadzwonili po interwencję policji, a ci - do mnie z pytaniem o co chodzi. Powiedziałam im, że udostępniam klucz tylko kominiarzom i osobom z badaniami wysokościowymi. A oni nie mają ich nie mają i klucza nie dostaną.

Religia jest dla mnie ważna. Pomaga mi wartościować rzeczy. Wiele rzeczy zmieniłam w swoim życiu. Jak zaczęłam czytać Biblię, zaczęłam mieć bardziej krytyczny stosunek do księży, oparty na obserwacji. Zaczęłam spotykać się ze Świadkami Jehowy. Nauczyli mnie czytać Biblię. Pomagają mi w rzeczach prywatnych, np.: z internetem, dronami robili mi zdjęcia; doradzają mi, jak mam jakieś problemy, z którymi nie wiem jak sobie poradzić. To bardzo mądrzy, oczytani ludzie. Nigdy nie brałam pod uwagę przystąpienia do nich, bo uważam, że jak urodziłam się w wierze chrześcijańskiej, to w takiej chcę umrzeć. Niech każdy robi to, co uważa, że dla niego jest dobre. Papież też ze wszystkimi rozmawiał. Uważam, że rozmowa w niczym mi nie uwłacza. Papież to dla mnie autorytet. Franciszek to w ogóle ewenement wśród papieży. Jego decyzje są niepopularne wśród księży, bo rzeczywiście odbierają im profity i przywileje. Uczy ich pokory, co im się nie podoba, bo nauczyli się wystawnego życia. Każdy człowiek popełnia błędy, a to jest tylko człowiek. Nie śledzę go tak blisko, nie wiem czy popełnia błędy. Wiem, że jest niepopularny wśród księży. Afera pedofilska nie powinna mieć miejsca. Jakby taki ksiądz – pedofil stał przede mną, to bym mu mordę obiła. Krzywdzi dziecko - popełnia przestępstwo. To jest osoba, która powinna moralizować, pokazywać swoim życiem jak powinno ono wyglądać, a to na pewno nie jest właściwe postępowanie. Chodzę do kościoła. Nie wszystkie kazania uważam za wartościowe, bo są o niczym, lanie wody. Nic nie wnoszą. Rzadko słyszę o polityce w kościele, bardziej przeszkadza mi ciśnienie na kasę. Księża za dużo , mieszają się do polityki, ale nie śledzę tego. Dla mnie to jest za daleko. Zagłębiam się bardziej na sprawach mi bliższych, lokalnych. bo tutaj coś mogę zmienić Na politykę centralną nie mam wpływu. Czy będę o tym mówić czy myśleć - to nic nie zmieni w tym momencie.

Dostanę teraz 500+. Pomogą mi te pieniądze, tym bardziej, że najmłodsze dziecko teraz idzie dalej do szkoły. To nie jest dobra decyzja - przyznanie 500+ wszystkim. To powinno być dla potrzebujących. Uważam, że są promowani ludzie, którzy nie pracują, a ludzie pracy nie mają motywacji do dobrej pracy. Tak jak swoją pracę wezmę pod uwagę: mało zarabiam, a po 40 latach pracy to za te pieniądze ani się nie da godnie żyć ani się nie da umrzeć. Ale są ludzie z wysokimi dochodami i nie powinni dostawać tego 500+. Teraz mam 1 200 zł poborów na rękę i 1 800 zł renty po śmierci męża. Mam wykupione bezczynszowe mieszkanie, ale opłaty idą do góry. Nie siedzę w kredytach jak siedziałam. Pospłacałam je, ale jak miałam wydatek na zęby 10 000 zł, na który nie było mnie stać, to wraz musiałam wziąć pożyczkę. Są wydarzenia losowe, gdzie muszę się wspierać pożyczkami. Marzy mi się takie. Życie, aby żyć na średnim poziomie i nie zamartwiać się czy starczy mi na opłatę rachunków, wykup leków itp. - przyziemne. sprawy. Jestem dumna z moich dzieci, że wyrosły na wartościowych ludzi, wspieramy się w trudnych chwilach i potrafimy ze sobą rozmawiać. A to są wartości nieocenione w dzisiejszych czasach. Dla mnie bardzo ważne jest to, co człowiek ma w sobie, a nie na sobie. I tak uczyłam dzieci patrzeć na świat.

Głosuję w wyborach. Na scenie politycznej nie widzę nikogo na kogo mogłabym głosować. Uważam, że ludzie, którzy mogliby rządzić dobrze, nie są dopuszczani do władzy, bo nie mają siły przebicia. Natomiast ci, co rządzą od dawna, im się nie chce. Są nastawieni tylko na branie kasy. Daleko są od rzeczywistości. To ich rządzenie nie ma nic wspólnego z czasami obecnymi. Młodzi ludzie nie mają siły przebicia, dlatego że nie mają pieniędzy, są blokowani przez tych starszych. Ostatnio głosowałam na Razem. Podoba mi się to, co mówią. Są mi bliżsi po prostu. Nie potrafię określić czy jestem lewicowa czy prawicowa. Nie wiem co to znaczy. Jestem za tym, żeby było dobrze. Chciałabym, żeby większą władzę miały samorządy, żeby nie były obarczane dodatkowymi płacami. Jak coś nie wyjdzie na górze, centralnie, to mają uzupełniać samorządy. Tak jak dwuklasowy rocznik. Strasznie mi się to nie podoba. Osoby młode, które mogą pracować, żyją z socjalu, a nie pracują, bo to dla nich wygodne - to powinno być w jakiś sposób skorygowane. Np., biorąc pod uwagę moją sytuację, gdzie jest półsierota w domu, a myślę, że nie jestem odosobniona, to 500+ powinno być brane od początku. A biorą osoby, które 500+ przeznaczają na niańkę. To mi się nie podoba. Teraz najbardziej nie podoba mi się to, że pracuję 40 lat i mam tak niskie uposażenie. To nie wystarcza na przeżycie. Za 1 200 zł nikt by się nie utrzymał. Myślę, że w tej materii musi się coś zmienić na lepsze.

1 Like

@Pracownica, co za historia!! Dziękuję bardzo za udostępnienie, uważnie to przeczytałem.
Mam nadzieję, że wasze dzieci pomagają wam teraz, gdy są dorosłe!
Nie jestem Polakiem, ale mam zaledwie 32 lata i wątpię, czy będę w stanie wspierać dzieci finansowo, ale jestem z innego pokolenia. Niektórzy z nas nie mają dzieci w młodym wieku, tak jak kiedyś.

Zastanawiam się: mówisz, że zyskałeś dużo siły i zmieniłeś się. Czy to dlatego, że znalazłeś grupę religijną (Świadkowie Jehowy), która cię wspierała? Czy to dlatego, że zmieniłeś styl życia i stałeś się bardziej zorientowany na społeczność?

Jeszcze raz dziękuję za udział w tym forum, dla niektórych z nas, którzy nie są polskimi, czytanie takich historii jak to jest niesamowite!

PS Mój komentarz został przetłumaczony z angielskiego na polski za pomocą google. Proszę wybaczyć błędy!

Cześć,
przeczytałem uważnie Twoją historię…i muszę Ci powiedzieć, że choć na Twojej drodze było wiele wybojów, to inspirujące są Twoje słowa. Nosisz w sobie niesamowitą siłę, która pozwoliła, że tyle zniosłaś i w tych trudnościach urosłaś. Prawdziwy walczak z Ciebie. Wyrazy podziwu i szacunku. Pogratuluj dziś sobie :slight_smile: Pozdrawiam i powodzenia

Cześć @Pracownica - kolejna niesamowita kobieca historia na naszej platformie. Mamy przekrój pokoleniowy, po którym widać, że kobiety w Polsce to prawdziwe siłaczki.

Zastanawia mnie przede wszystkim odporność i energia kobiet, umiejętność zmiany życia i sięgania po nowe w polskich kobietach, szczególnie, gdy mierzą się one z ogromnymi trudnościami w rodzinie. Jak znalazłaś energię na przeorganizowanie swojego świata po śmierci męża i wyprowadzce dzieci? Czy była to dla Ciebie wielka zmiana, czy raczej naturalna decyzja - jeden rozdział zamykamy, kolejny się otwiera? Twoja ciekawość świata i energia do nowych zadań niezwykle mi imponują.

Pozdrawiam!

Część @Ja-Rek, @Pracownica! Co myślicie o zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej? Czy uczestniczycie w akcjach Strajku Kobiet?