Nie czytam wszystkich programów, ale wydaje mi się, że partie polityczne po prostu wybierają jakiś elekorat i bębnią na tematy popularne w pewnych środowiskach. Nie mówią tylko o fnansach, gospodarce i polityce zagranicznej. Problemy społeczne są ważne, ale nie najważniejsze. Są to problemy, które potrafią rozjątrzyć, wszyscy się o to kłócą i każdy ma coś na ten temat do powiedzenia. Wszystko dlatego, że stopa życiowa Polaków ostatnio się podniosła, ale jakby nie mieli co do garnka włożyć, to by nie zawracali sobie głowy tym czy geje całują się na ulicy. To też są ważne rzeczy, ale państwo powinno być oddzielone od takich kwestii i opierać się na zarządzaniu finansami, służbą zdrowia. W Polsce to jest za bardzo związane z religią. Państwo powinno być świeckie. Nie jestem osobą wierzącą. Jestem agnostykiem, jeśli już mam siebie jakoś nazywać, czyli nie jestem ani wierząca ani niewierząca. Byłam wychowywana w wierze katolickiej: z wierzącą i praktykującą mamą i wierzącym, niepraktykującym, antyklerykalnym ojcem. Chciałabym przekazać dzieciom szacunek do drugiego człowieka, wolność rozumianą tak, że póki nikomu nie szkodzi, to może robić, co mu się podoba; dopóki jego zachowania nie wpływają negatywnie na otoczenie, środowisko, ludzi, bliskich. Wydaje mi się, że nie ma obiektywnych aksjomatów, na których można by się oprzeć, niepodważalnych. Tylko człowiek jest ich źródłem. Szukałabym bardziej wartości w człowieku i w umowie społecznej niż w bogu. Wierzę w rozsądek ludzki, wyższe wartości, które człowiek sam w sobie potrafi znaleźć. Nie wiem z czego wypływa moralność. Nie mam autorytetów. Za Kantem bym powiedziała: „Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie…”. To raczej umowa społeczna, bo nie wszyscy są katolikami. A czy są obiektywne idee, platońskie wartości, w które kościół też wierzy, nie wiadomo czy tak jest. Staram się konfrontować swoje myśli z otaczającymi mnie ludźmi: z rodziną, przyjaciółmi. Dużo do myślenia dają mi książki, które czytam. Mam ulubionych pisarzy, ale nie wpływają na moje postawy. Raczej są autorytetami w sensie literackim.
Mój partner pisze teraz pracę doktorską z kognitywistyki. Ogólnie, o umyśle, jak postrzega, jak umysł podejmuje decyzje. Baza naukowa na ten temat mówi, że tak naprawdę nasz umysł podejmuje decyzje tu i teraz. Nam się wydaje, że wszystko mamy tak przemyślane, rozpracowane, rozwalone na tysiąc czynników, a często na poważne życiowe decyzje wpływa np.: pogoda albo to, że cię stanik uwiera. To wszystko tak płynie jak rzeka, że zaczynasz czytać i zastanawiać się na ten temat: co ciebie konstytuuje jako człowieka i jako osobowość. Właściwie przypadek decyduje o naszym życiu i losie. Okazuje się, że np.: to jaką miałam fryzurę zadecydowało o tym kogo spotkałam, dorastając. A potem siedzisz, gadasz, wynużasz się z odkryciami głębokimi: o moralności i autorytetach moralnych, gdzie nie lada głowy się nad tym łamały…
Jestem szczęśliwie magistrem filozofii. Skończyłam też Uniwersytet Ludowy Rzemiosła Artystycznego. Uczyłam się poza miastem, w którym się wychowałam, bo chciałam poszerzyć swoje horyzonty i dostać się na dobre studia – takie, na jakie chciałam. Tak się stało. Zawodowo zajmuję się rzemiosłem artystycznym. Byłam na dwuletnim kursie. Na początku drugiego roku kursu odkryłam wolontariat studencki. Ten wolontariat umożliwiał zakup sprzętu na własność w zamian za prowadzenie zajęć z danej dziedziny. W ten sposób zdobyłam bazę materiałową i sprzętową. Przypadek chciał, że osoba, z którą wtedy prowadziłam te warsztaty, jadąc autostopem, poznała kogoś, kto szukał ludzi do prowadzenia zajęć z rzemiosła artystycznego w przedszkolach. Tak dostaliśmy pierwszą pracę w przedszkolu. Tak pracowaliśmy około 2 lat. Potem założyliśmy swoją firmę. Prowadziliśmy warsztaty z rzemiosła i animację. Prowdziliśmy ją dwa lata. Potem koszty nas przerosły - duży ZUS. Po zamknięciu firmy pracowaliśmy na własną rękę. Jeździliśmy na jarmarki, bo nasze zainteresowania oscylowały wokół wyrobu ceramiki. Potem nasze drogi się rozeszły. Znowu założyłam firmę i zamknęłam po 2 latach z tych samych pwodów. Potem pojawio się dziecko i to utrudniało bardzo rozkręcenie tej firmy. Zaszłam w ciążę, kupilam samochód, założyłam firmę. Wszystko w ciągu miesiąca. Wtedy było tak, że partner nie pracował, bo dostawał stypendium doktoranckie i nie musieliśmy się starać o pieniądze. Mieliśmy gdzie mieszkać. Coś tam robiłam. Zaczęłam prowadzić zajęcia w domu kultury. Po zamknięciu firmy dalej przez rok prowadziłam warsztaty. Jak zaczęłam się angażować bardziej w zajęcia i warsztaty, zaczęłam jeździć z propozycjami, ulotkami pod koniec ubiegłego roku… To było trudne, bo mój tata chorował, mama pracowała, moja siostra była za granicą, byłam w domu i prawie codziennie mu pomagałam, co bardzo mnie angażowało, a partner był w pracy praktycznie cały dzień. Nie miałam możliwości zostawienia z kimś syna, ale pracowałam w pracowni w domu, robiłam swoje rzeczy. Nastawiłam się na bożonarodzeniowe jarmarki. Starałam się schodzić do pracowni wieczorami. Po nocy tam pracowałam. Jeden dzień partner miał wolny, więc tego dnia rozwoziłam ulotki. Jak już mi się udało zachachmęcić jakieś warsztaty, to zmarł mój tata – dzień przed warsztatami. Trzy tygodnie po jego śmierci okazało się też, że jestem w ciąży. Wszystko się na siebie nałożyło. Zrezygnowałam z jarmarków i z prowadzenia warsztatów. Chcieliśmy mieć drugie dziecko, ale nie planowaliśmy wtedy tego zrobić. Chciałam robić jakieś inne zajęcia, warsztaty na Wielkanoc. Zaniosłam ofertę warsztatową do jednego, drugiego przedszkola. Nawet się poumawiałam, ale później – w styczniu tego roku - okazało się, że partnera mama ma tętniaka w mózgu. Miała operację. Nie wiadomo było czy przeżyje i jak przeżyje czy nie będzie warzywem. Pojechaliśmy tam. Ona ma jeszcze trójkę dzieciaków w wieku szkolnym. Pomagałam się nimi opiekować, bo zostawali sami. Trudna to była dla nich sytuacja. Po czym okazało się, że to było jednak zbyt forsujące dla mnie, bo wylądowałam w szpitalu z zagrożeniem ciąży. Dlatego zrezygnowałam z prowadzenia warsztatów. Miałam miesięczną przerwę, bo drugi raz wylądowałam w szpitalu przez zagrożenie ciąży. Poczułam się lepiej i ograniczyłam aktywność do skończenia programu zajęć w domu kultury. W tym czasie jeszcze partnera siostra wylądowała w szpitalu, jego dziadek miał zagrożenie życia. To były miażdżące trzy miesiące. Znowu wszystko mnie przyblokowało z firmą. Skończyłam cykl warsztatów w domu kultury, ale teraz nie za bardzo już mogę cokolwiek robić. Teraz z partnerem mamy taki plan, że od października do grudnia będzie mi pomagać i postawimy na moją działalność. Będę prowadzić warsztaty, bo w okresie przedświątecznym dużo osób jest chętnych i może w końcu jarmarki mi się udadzą po dwuletniej przerwie. Są takie pragnienia i marzenia z mojej strony, żeby wrócić do zawodu. Miałam propozycję prowadzenia warsztatów w zakładzie aktywizacji zawodowej. Złożyłam CV, ale miesiąc wcześniej przyjęli kogoś innego. Nie wiadomo co z tego będzie. Powiedziałam, że mogłabym zacząć około października. Wyglądali na zainteresowanych. Zobaczymy. Warsztaty terapii zajęciowej też pytały czy chciałabym coś tam robić i zastanawiałam się nad tym. I dom kultury też, ale jak to wszystko będzie, czy to wypali, czy będziemy tu mieszkać… Trochę nam się tutaj nie chce mieszkać, więc zastanawiamy się nad przeprowadzką. Tu jest dom do remontu, ale jak tu remontować i inwestować jak to nie jest twoje? Spadkobierców jest około 10. I tak musimy się zastanowić nad jakimiś rozwiązaniami bardziej przyszłościowymi.
Partner pracuje jako psycholog dziecięcy. W czerwcu skończył pracę w innym mieście z osobami niepełnosprawnymi i jednocześnie pracował jako psycholog w interwencji kryzysowej. Jedna praca była na pół etatu, a druga - na 1/4 na najniższą krajową, z czego dużą część pieniędzy pochłaniały dojazdy, bo musiał codziennie dojeżdżać. Teraz ma umowę zlecenie w projekcie unijnym. Ma przepracować ponad 300 godzin z dzieciakami z sąsiedniego powiatu. To nie jest stricte terapia, ale ma zdiagnozować problem i pomagać im szukać rozwiązania. Pięć godzin przeznaczyli na jedno dziecko. Dobra stawka godzinowa, ale zlecenie: ma określoną liczbę godzin do wyrobienia. W naszym mieście też miał propozycję z zakładu aktywizacji zawodowej: praca na podstawie zlecenia, 8 godzin tygodniowo, wynagrodzenie liczone jak 1/5 minimalnej krajowej. Gdyby to była umowa o pracę, nawet za taką kasę, pewnie by się zdecydował. Jak ma zarobić 400 zł tutaj, a pracując przy projekcie na zleceniu w innym mieście w ciągu dnia zarobi tyle, to nie ma sensu. I ma jeszcze jakieś stypendium socjalne, i jakieś projakościowe w związku z tym, że studiuje, ma wyniki. Do końca maja też wnosiłam wkład w nasz budżet.
Jestem ubezpieczona z dziećmi. Mam odprowadzane składki: zdrowotną, emerytalną i rentową. Był taki projekt dla prowadzących działalność. Jeśli urodziłaś dziecko w trakcie prowadzenia działalności, jesteś ubezpieczona do momentu ukończenia przez dziecko 3 albo 5 lat, tak jakbyś za najniższą krajową pracowała. Założyłam działalność w połowie maja 2016 roku, a w czerwcu zaszłam w ciążę.
Jak wyglądał mój dzień? Partner przyjeżdżał z pracy, jedliśmy obiad ok. 17:00. W tym czasie jeszcze karmiłam. Ok. 18:00-19:00 schodziłam do pracowni. Siedziałam tam godzinę – dwie, brałam prysznic, przebierałam się, karmiłam dziecko, czasem usypiałam i schodziłam znowu do pracowni. Potem ubierałam się w swoje ubrania robocze. Siedziałam tam w zależności od tego ile miałam siły: do 22:00, 23:00, północy. Różnie to bywało. Partner jechał z samego rana, zanim syn się obudził. Szłam po zakupy dla siebie i taty. Brałam dziecko ze sobą. Wracałam do taty. Siedziałam z nim jakiś czas - do ok. 11:00-12:00. Kładłam dziecko spać, gotowałam obiad, sprzątałam, i znowu szłam do taty albo coś robiłam, np.: w sezonie czasem ogródek pieliłam. Później wracał partner, jedliśmy obiad i schodziłam do pracowni itd. Czasem szliśmy jeszcze do taty. Zależy czy chciał i jak się czuł, a po południu wracała mama. Dużą część przedpołudnia spędzałam z synem i z tatą. Potem byliśmy u mamy partnera, żeby opiekować się jej dziećmi. Tylko, że partner wtedy pracował i ja byłam z nimi sama. Partner przyjeżdżał w czwartek i na weekend.
Od państwa dostawaliśmy tylko 500 plus przez niecały rok, a potem partner dostał lepiej płatną pracę, też przy projekcie w Puławach, i wypadaliśmy. Przekroczyliśmy próg dochodowy, a potem sobie darowaliśmy. Teraz będziemy składać. W naszym przypadku to będzie już 1 000 zł na dwoje dzieci, to jest zdecydowana poprawa dla naszego budżetu. Nie uważam, żeby to było dobre rozwiązanie, że każdy dostaje 500 plus, bo znam ludzi, którzy mają kilkanaście tysięcy i biorą jeszcze te dodatki. Będą sobie wydawać na to, żeby posiedzieć 5 dni dłużej w Hiszpanii. Już mniejsza o to na co wydają. My przez jakiś okres sami zrezygnowaliśmy z tego, bo jesteśmy minimalistami i nie potrzebujemy dużo. Wystarczało nam z tego, co zarabialiśmy. Chodzenie tam, składanie tych wszystkich dokumentów, grzebanie w życiorysach, przynoszenie umów za 3 lata wstecz, tłumaczenie się ze wszystkiego itd… Już sami się w tym wszystkim zagubiliśmy. Nie chciało nam się tego robić, ale teraz złożymy. Są takie rodziny, jak np.: partnera mama, która sama wychowuje trójkę dzieci – widać, że jakiś remont sobie zrobili, że na te zajęcia ich pozapisywała. 500 plus nie jest dla mnie problemem czarnobiałym. Nie rozumiem też tego hejtu na te matki, co dostają 500 plus i idą pod sklep się napić. Tacy ludzie są, byli i będą, a myślę, że większość dobrze wykorzystuje te pieniądze. Myślę też, że jakiś próg dochodowy powinien być wprowadzony. To inna rzecz, że czasami jest ta złotówka różnicy i już nie dostajesz. Nie wiem czy jesteśmy na tyle bogatym państwem, żeby dawać hajs ludziom, których stać na wszystko, ale nie wiem też jaki to ma być próg. Myślę, że średnio zarabiające rodziny powinny dostać. Myśleliśmy o przeprowadzce do innego miasta, które nie jest drogie, ale gdybyśmy oboje zarabiali tam minimalną krajową, nie byłoby nas stać na życie. Do tego dołóż czynsz, z dwójką dzieci, naprawdę byłoby nam trudno związać koniec z końcem. Jest tam jakaś praca, ale w naszym przypadku praca na kasie w Biedronce czy w Lidlu, praca partnera na budowie, więcej byśmy zarabiali, ale czy o to chodzi w życiu, żeby w wieku 50 lat nie móc już się ruszyć? Ten próg dochodowy musiałby być wyżej postawiony. Ciężko jest żyć z dziećmi, ale przyjdzie ci ileś osób i powie, że „nikt ci nie kazał dziecka rodzić”. Albo: „jak ci nie wystarcza, to zrób sobie dziecko”. Zależy kto ci to powie. Hejt jest z jednej i z drugiej strony. Uważam, że ogólnie to jest dobre. Chociaż znam rodziny, gdzie mają jedenaścioro dzieci i dostają dużo pomocy finansowej z gminy, żywnościowej z Unii Europejskiej. Nie chce im się ryżu gotować i wszystko to się wala po podwórku, a mieszkają wszyscy w dwóch pokojach. Nie chce im się remontować i siedzą sobie, browarka piją pod domem. Nie wszyscy ludzie są też gospodarni, ale nawet jak masz 500 zł na pięcioro dzieci, to w sumie 2 500 zł, to wcale nie jest tak dużo miesięcznie. Nie da się za to przeżyć. Jedzenie jest takie drogie. Wydasz 100 zł i nie masz za to zakupów na trzy dni.
Mam duże doświadczenie ze służbą zdrowia. Mama i siostra partnera, mój tata, i moje ciąże. Uważam, że w naszej służbie zdrowia najsłabszą strona jest SOR ( przyp.: Szpitalny Oddział Ratunkowy ). To, co tam się dzieje, to jest… Jeden główny lekarz na zmianie i jednocześnie potrafi pójść na oddział i przeprowadzać operację. Zostaje na dole niedycyzyjny rezydent i czeka na tamtego, żeby ten coś potwierdził, a ludzie siedzą tam i czekają po kilkanaście godzin. Jest totalny chaos. Jeden ratownik medyczny, zakłada gips, rozwozi pacjentów po oddziałaach, pomaga lekarzowi w papierologii, a 10 pielęgniarek siedzi w kanciapie i sobie gada. Jest totalny brak organizacji; długie oczekiwanie pacjentów… Zdecydowanie poprawiłabym tam organizację. Nie chodziłam prywatnie leczyć się w czasie ciąży, tylko na badanie USG ze względu na to, że mam problem z dotrzymywaniem terminów. Dostaję skierowanie na badanie i zapominam umówić się tego samego dnia na termin. Ale też obawiam się braków w sprzęcie, choć nigdy tego nie doświadczyłam. Moja ginekolog daje mi skierowanie, bo u siebie w gabinecie co prawda ma aparat do USG, ale nie ma sprzętu do dokładnego badania wad rozwojowych. Jednocześnie to, że zapłacisz za prywatną wizytę, wcale nie oznacza, że ta porada będzie kompatybilna z oczekiwaniami. A zapisanie się do jakiegokolwiek specjalisty to jest dramat. Uważam, że w polskiej służbie zdrowia panuje niezła znieczulica na pacjenta. I na to mogę mnożyć przykłady. Partnera dziadka z zagrożeniem życia trzy razy z SOR odsyłali do domu, nie chcieli go przyjąć na oddział. Jego mamę traktują jakby była wariatką. Niektórzy mają wyznaczone wizyty na 2025. O czym mowa? Wydaje mi się, że jednak służba zdrowia powinna być częściowo sprywatyzowana. Chociaż prywatyzacja - tak jak w USA - że jak stracisz pracę, nie masz umowy o pracę albo lądujesz na ulicy, nie ma dla nich żadnej opieki zdrowotnej. Lekarzom się nie chce, bo mało zarabiają na oddziale. Oni zarabiają na prywantej praktyce. W Polsce to chyba zostają tylko specjaliści, którym nie chciało się uczyć na studiach albo ci, co zostają z wielkiego powołania, jak misjonarze w Kambodży będą ludzi ratować. Chyba średnio się opłaca pracować lekarzowi w państwowej służbie zdrowia? Mają dyżury po 12 godzin, potem jeszcze prywatnie. Kiedy oni mają odpocząć? Jak mają tam funkcjonować? System jest jakiś wadliwy w Polsce i łapówkarstwo. Spotkałam się z tym. Są dwa różne podejścia. Mamy wujka w szpitalu, który jest lekarzem. Jak tata zaczął chorować, coś tam niby miał mu załatwić po znajomości, skierował go do lekarki, która powiedziała wprost, że jak wyłoży dla niej hajs, będzie miał zapewnione wszystko – od tysiąca złotych wzwyż. Na państwowej wizycie. Z kolei partera mama przed operacją|: jej mama martwiła się i wsadziła w kopertę ok. 1 000 zł. Popędziła z kopertą do lekarza, który miał operować. Poszła do niego z tą łapówką, a on powiedział, że nie bierze żadnych pieniędzy, że ewentualnie jak będzie nadal chciała, może mu dać po operacji. Ostatecznie zaniosła mu ciasto. Są uczciwi lekarze, są i tacy, i tacy. Od generalizacji jestem daleka. Myślę, że ludzie prowokują taki klimat, do czego lekarze się przyzwyczajają. W innym mieście na SOR jest główny lekarz, w kitlu, z wystającym „gobelinem” i ze srebrnym czy złotym łańcuchem. Wyglądał jak gwiazda disco polo albo jak mafia pruszkowska z lat 90tych. A w gabinecie przyjmował rezydent. Wszystko tam robił. Byliśmy tam, bo syn przyciął sobie palca w samochodzie i myśleliśmy, że to złamanie. Sam wszystko robił. Nie było ratownika ani pielęgniarki. A lekarz prowadzący, normalnie, na SOR, w państwowej służbie zdrowia, przyjmował pacjentów poza kolejnością za dodatkową opłatą. W ogóle się z tym nie krył. Główny lekarz, ratownik i pielęgniarka przyszli do gabinetu, gdzie był tylko rezydent, dopiero jak dwóch policjantów przyprowadziło osadzonego ( przyp. więzień ).
Zdarza się, że głosuję, w zależności od tego czy tu jestem i czy mam czas. Zdarzało się, że brałam zaświadczenie albo nie głosowałam – jak ostatnio - bo źle się czulam. Ogólnie staram się głosować. Głosuję na człowieka, nie na partię. Bywa, że partia ma znaczenie. Co o tym decyduje? Do żadnej partii nie jest mi blisko. To jest masakra. Naprawdę nie ma na kogo zagłosować. Trochę mam sprany mózg przez to macierzyństwo i ciążę. Gdy docierają do mnie informacje jak to wszystko wygląda, jak się kłócą z jednej i z drugiej strony, ile jest hejtu, ile jest nienawiści wobec siebie, to zniechęca mnie to na maksa, żeby zainteresować się tym poważnie, zbadać to. Strona medialna to jest jakieś oszołomstwo totalne, z jednej i z drugiej strony, tam nie ma żadnych informacji. W sumie z internetu korzystam czasami. Mam subskrybowane strony, jak Wolne Media czy Infopiguła. Oni nie są za ani za jednymi ani za drugimi. Przedstawiają fakty. Czasem jest tak nakręcana ta spirala nienawiści na PIS, że podaje się do wiadomości publicznej fakty, które są tylko pomówieniami. Ludzie później to łykają jak pelikany, jeśli to podejdzie pod ich światopogląd. Zero krytycyzmu na temat informacji, które są w wiadomościach. Myślę, że wiele osób tak ma i to jest problem. Mam z deka prawicowe poglądy pod kątem państwowym i gospodarczym. Wydaje mi się, że w interesie Polaków jako ludzi zamieszkująych ten wyznaczony na mapie teren jest to, żeby jednak polityka gospodarcza i zagraniczna była narodowa, bo to wymusza polityka wszystkich państw w Europie. Każdy pilnuje swojego interesu. Trójkąt Wyszehradzki to nie jest taki głupi pomysł. Pod tym względem powinniśmy iść bardziej narodowo. Społeczne poglądy jednak mam bardziej liberalne, a liberalizm to też jest kapitalizm, taki krwiożerczy, przez co nie wydaje mi się to takie dobre, dlatego też mam poglądy socjalistyczne. Pod kątem prawa do aborcji, związków partnerskich, w tym homoseksualnych, czy podejście do przyrody, które PIS ma, to jest jakieś… Problem tej partii wydaje mi się jest taki, że tam nie ma jakichś zdrowomyślących ludzi. Pod kątem kultury - jak przeczytałam o nowym dyrektorze instytucji w O. - to jakby przenieść gbura i wsadzić do największej jednostki kulturalnej w województwie, bo oni chyba nie mają kadr. Przed tymi wszystkimi aferami, kilka lat temu, jedyną zmazą na wizerunku PIS była dla mnie katastrofa smoleńska, ale skłaniałam się bardziej do nich niż do PO ( przyp.: Platforma Obywatelska ). Jeżeli chodzi o gospodarkę mieli bardziej pronarodowe podejście. Ale to, co teraz się dzieje - płacą miliardy, żeby amerykańscy żołnierze stacjonowali na wschodniej granicy i ćwiczyli ewakucję do Niemiec. Słabo to teraz wszystko wygląda. Kaczyński był kiedyś bardziej… Nie wiem… Nie ma kultury politycznej w tym kraju.
Największy problem dla mnie to czy nie pęknie mi macica. Wydaje mi się, że to wszystko już było. To doprowadziło do rozbiorów. Narobiło się mnóstwo partii, każdy ciągnie w swoją stronę. Nie ma merytorycznej dyskusji, tylko jeden wielki krzyk. Jedni na drugich napierdzielają, i to niezależnie czy to są ci tolerancyjni lewicowcy czy to są ci wykształceni historycy z prawicy. Wszyscy zagubili się w jednym wielkim hejcie, co tylko osłabia kraj na arenie międzynarodowej. Wydaje mi się, że niedługo będzie wojna i że Polska znowu dostanie po dupie za takie zachowanie. Bo zamiat budować silny front z Litwą, Łotwą, Estonią, Węgrami, Czechami, Słowacją… To nic z tego nie będzie.