Oto my: mama, tata i synek. Gdy się urodził, byliśmy pełni szczęścia, miłości i nadziei. Byliśmy oszołomieni tym cudem, który dane było nam oglądać z bliska. Aż przykro, że ten stan nie mógł trwać trochę dłużej.
Mamy rokujące zawody, choć zdecydowanie jakoś zawsze trudno było nam się przebić, mieć poczucie życiowego sukcesu i czy po prostu satysfakcję. Radzimy sobie finansowo, z trudem, ale prowadzimy dom. Wszystko wygląda dość normalnie, nie mam zwyczaju opowiadania dookoła o swoich problemach. Gdy nie ma świadków, mamy trudności w komunikacji, mamy wybuchy złości, mamy martwą ciszę, mamy beznadzieję, mamy zdrady, mamy brak szacunku, mamy rozgoryczenie i wiele innych. Wkrótce po narodzinach dziecka, ujawniły się nasze braki w umiejętności budowania rodziny, gdyż pochodzimy z dysfunkcyjnych środowisk, po prostu dla nas rodzina nie kojarzy się z poczuciem bezpieczeństwa, ale z przymusem, więzieniem, samotnością, brakiem szczęścia i chaosem. Wydaje mi się, że nasza sytuacja obrazuje szerszy kontekst społeczny krajów byłego bloku wschodniego, choć może to tylko moja projekcja moich problemów na innych ludzi. Trudno jest mi przesądzić, pomimo to, odważę się i napiszę o nas.
Mój mąż wychował się w rodzinie alkoholowej. Jego dziadkowie byli alkoholikami, wujkowie, ojciec, szwagier, brat. W rodzinie była przemoc, zaniedbanie, nadużycia seksualne. Kobiety z tej rodziny są głęboko współuzależnione. Tuszują, sprzątają, przemieniają w żart, bagatelizują, trwają w chorej sytuacji, zadziwiająco dużo mówią o wyglądzie innych ludzi i… jedzeniu. Mój mąż także nadużywał alkoholu i narkotyków, ale przestał 10 lat temu. Mój mąż generalnie w różnych codziennych sytuacjach czuje złość, smutek i strach. Niestety w palecie jest raczej mniej pozytywnych uczuć, choć bardzo by chciał.
Mój ojciec - żywiciel rodziny zginął w tragicznych i niewyjaśnionych okolicznościach tuż przed upadkiem komunizmu. Moja mama, gdy została wdową była bez kwalifikacji i doświadczenia zawodowego, była zmuszona sama utrzymać czteroosobową rodzinę w burzliwych latach 90tych. Na tygodniu pracowała jako sprzątaczka, zaś w weekendy zajmowała się przemytem spirytusu. Rodzinę utrzymała. Niestety koszt był ogromny, gdyż my-dzieci byłyśmy zostawione same sobie, pozbawione elementarnego poczucia bezpieczeństwa, bliskości, opieki. Mama, gdy była w domu, zachowywała się nerwowo i agresywnie. Bałyśmy się jej, bo często uciekała się do przemocy fizycznej oraz niszczyła nasze rzeczy w atakach wściekłości i jako odwet za nieposłuszeństwo. Dla mnie jako małej dziewczynki to był koszmar. Najstarsza siostra jest zamożna, ale doświadcza przemocy ze strony męża. Średnia siostra przeszła próbę samobójczą, nadużywała narkotyków, miała też inne destrukcyjne zachowania. Ja zresztą także. Wyszłyśmy na „ludzi”, ale… szkoda nas, takich smutnych, samotnych i pogubionych dzieciaków, tego straconego czasu, energii, potencjału.
Co uratowało mnie i męża, gdy byliśmy dziećmi to “podłączenie się” do zdrowych rodzin naszych przyjaciół. Teraz my chcemy tworzyć zdrową rodzinę. Nie chcemy, żeby nasz syn czuł się bezdomny, my także nie chcemy czuć się bezdomni. Chcemy, żeby nasz syn czuł sie dobrze, żeby czuł się kochany, zrozumiany, ważny, ale chcemy też umieć stawiać mu granice. Chcemy mieć zdrowe relacje między sobą i z innymi ludźmi. Niestety coraz to popełniamy te same błędy, coś jest nie tak, nie radzimy sobie z emocjami, z problemami, sami często jesteśmy jak dzieci.
Od roku jesteśmy na terapii małżeńskiej. Ja także na terapii indywidualnej dla współuzależnionych. Wciąż czujemy się na granicy, na granicy rozstania, wyjazdu, depresji. Ale jest lepiej. Ograniczamy kontakt z naszymi rodzinami.
W głębi duszy walczymy z uczuciem czystej złości, pustki, bezsilności i osamotnienia. Potrzebuję zająć się własnym życiem, wybaczyć, zaakceptować, iść dalej, a wciąż wracam do tego co boli. Co mam zrobić? Świadomość, rozumowanie jest kluczem do zmiany. I co jeszcze jest kluczem do zmiany?
Waham się, ale czasem wierzę, że nam się uda. Kochamy siebie nawzajem, a przede wszystkim syna.