Urodzilam się w latach osiemdziesiątych. Przedmioty na maturę podobnie jak kierunki studiów wybierałam wedlug kryterium “tego sie lubię uczyć”. Nie miałam żadnych spotkań ze szkolnym doradcą zawodowym ani nikogo wśród bliskich, kto zadałby mi pytanie, jaką pracę chcę wykonywać lub w czym jestem dobra.
Na studiach wyprowadziłam się z domu. Za pokoik płaciłam 270zł a udawalo mi się z korepetycji wyciągnąć 300, czasem 350 miesięcznie. Odkładałam do koperty najpierw na czynsz, potem na bilet miesięczny (ulgowy 33 zł, nigdy mnie nie było stać, by uzbierać 82 i mieć tańszy kwartalny). Na jedzenie zostawało różnie, zależy ilu uczniów odwołało lekcje. Ale jakieś trzydzieści złotych.
Teraz jest freeganizm, jadłodzielnie, w ogóle internet. Na początku lat dwutysięcznych do internetu logowało się na wyczekane pół godziny w bibliotece uniwersyteckiej.
Umiałam uczyć, więc żyłam z korepetycji. Brałam 30 złotych za godzinę, uczniowie byli rozsiani po całej Warszawie, zatem większość popołudnia schodziła w autobusach. Teraz w drodze na uczelnię minęłabym kilka ogłoszeń o pracę w żabce i w Starbucksie. Wtedy nawet nie wiedziałam, że istnieją różne formy zatrudnienia. Myślałam, że w sklepie nie mogę pracować, bo studiuję dziennie a na kelnerkę nikt mnie nie przyjmie, bo nie jestem ładna.
Efektem było doświadczenie ubóstwa. Rzadkie we współczesnym zachodnim świecie. Chleb kosztował 1,57. Potem zdrożał do 1,65. Jadłam 3 kanapki z margaryną na śniadanie, 3 na kolacje. Na obiad ziemniaki lub kasza z olejem. Gdy byłam głodna, mitygowałam się: zjesz teraz więcej, będziesz musiała szybciej dokupić! Mięso, nabiał czy warzywa jadałam w gościach.
Pamiętam, gdy dojrzewałam do przeprowadzki. Odwiedziłam nową współlokatorkę. Powitała mnie herbatą z syropem. Zdumiała mnie ta rozrzutność: dwa kosztowne i smakowe dodatki w kubku napoju.
Zostałam nauczycielką. Pierwsza pensja stażysty wyniosła dziewięćset kilkadziesiąt złotych i wydawała się złapaniem Pana Boga za nogi. Zaczęłam kupować maślankę w Biedronce, marchew, owoce. Potem zarabiałam tysiąc kilkaset. Pamiętam czasy podwyżek za pierwszych rządów Tuska. Ten niezdrowy klimat szkoły, gdzie nauczyciele zarabiali mniej niż personel sprzątający. Gdy pierwszy raz dostałam pełne dwa tysiące, poczułam ogromną ekscytację. WOW! Jaka kupa kasy!
Przez 10 lat pracowałam z zapałem w państwowej szkole. Nie miałam czasu dorabiać korepetycjami, bo angażowałam się w życie szkoły. Ta praca to powołanie, poświęcenie, radość w oczach uczniów. Nie myślisz o detalach, w końcu zarabiasz wystarczająco, w pewnym momencie mieszkałam nawet w kawalerce, nie w pokoju, choć wtedy mniej zostawało na inne wydatki.
Niedawno przeniosłam się do prywatnej szkoły. Byłam tam opiekunem, nie nauczycielem przedmiotu. Gdy zatrudniający mnie rodzice zapytali o oczekiwania finansowe, zaryzykowałam i rzuciłam hardo: Chciałabym dostawać 3000 na rękę!
Po pewnym czasie przewodnicząca rady rodziców potwierdziła, że są w stanie tyle mi płacić. Po jakimś czasie kolega, z którym razem hasałam z dzieciakami po łąkach rzucił: Basia, co ty się tak przejmujesz za trzy tysie, może idźmy gdzieś zarabiać pieniądze…
Moja historia jest o tym, jak dzieciństwo, szkoła, społeczeństwo, nie pokazały mi wartości mojej i wartości pieniądza. Jak zbliżając się do czterdziestki dopiero odkrywam, że wiele osób zarabia więcej niż moje wyczekane 3 tysiące na rękę. Że dzieci na koloniach dyskutują o tym, że komórkę wymienia się po około roku a rodzic posyłający dwójkę dzieci do mojej szkoły płaci więcej niż ja zarabiam.
Żałuję tego, że mając lat 18 lub 25 nie poznałam wartości pieniądza. I pogardzam systemem, który płaci nauczycielom tak żałośnie mało